19 kwietnia 2024

Trzy uzdrowienia i trzy dni z Janem Pawłem II – dobrym pasterzem

O Karolu Wojtyle można by mówić i pisać bez końca, a i tak zapewne nie ogarniemy wszystkiego. Może także dlatego, że posiadł on specjalny talent skupiania w sobie, jak w soczewce, tego dobra które znosili mu ludzie ze wszystkich zakątków świata, a szczególnie z ojczyzny.

 

„[…] Zaraz jednak stanęła mi przed oczyma druga scena, w której tym razem rozmawiałem, już tylko z jednym chłopcem, a mój ton był o wiele spokojniejszy. Wyczuwało się więcej cierpliwości – więcej miłości. Byłem wyraźniej więcej wyrozumiały, bardziej dla mojego rozmówcy cierpliwy. Bardziej chciałem tłumaczyć, mniej wymagać. I w tym momencie było mi dane, że takie postępowanie przynosi lepsze owoce, jest lepiej przyjmowane przez młodych ludzi. I że oni chętniej za tym idą. Tu pojawił się też w moim śnie Ojciec Święty Jan Paweł II, który przyśnił mi się jako człowiek jeszcze młody, mężczyzna około 42 lat. Taki jakiego nigdy nie znałem. Tylko twarz zdradzała, że ma już po 40-stce. Był ze mną, szedł ze mną, a Jego obecność wprost nawiązywała do dwóch poprzednich scen. Było mi dane bez słowa, że o ile ta pierwsza postawa nie jest zła, o tyle ta druga jest o wiele lepsza i przynosi o wiele piękniejsze owoce. Tak sen się zakończył.” Sławomir Tomasz Roch

 

TRZY UZDROWIENIA

I TRZY DNI Z JANEM PAWŁEM II – DOBRYM PASTERZEM

Kanonizacja Jana Pawła II, ogłoszenie nowym świętym Nieba, wielkiego naszego rodaka, zaowocowała wybuchem naturalnej radości, pośród milionów ludzi ze wszystkich narodów świata. Naturalnie Polska na długo jeszcze pozostanie liderem w rozsławianiu, tego wspaniałego apostoła naszych czasów. Każdy kto choćby przez chwilę przebywał w jego bliskości, jeśli nie fizycznej, to choćby i tej duchowej, modlitewnej, będzie niezmiennie świadczył o niezrozumiałej wprost dobroci, jak zdawała się otaczać, tego człowieka za jego życia. Było w tej aurze jakieś ponadnaturalne ciepło, które szybko udzielało się niemal wszystkim. A każdy kto szeroko otworzył swoje serce, niemal matychmiast doznawał pocieszenia i umocnienia na trudnych drogach swojego życia.

O Karolu Wojtyle można by mówić i pisać bez końca, a i tak zapewne nie ogarniemy wszystkiego. Może także dlatego, że posiadł on specjalny talent skupiania w sobie, jak w soczewce, tego dobra które znosili mu ludzie ze wszystkich zakątków świata, a szczególnie z ojczyzny. Czynił to przez pokorną służbę Bogu i człowiekowi, znakomicie rozumiał, że właśnie służba najbardziej usposabia go, by panować w tym ludzkim świecie. Jego gorące serce zaufało Panu, a On przyzdobił je niezwykłymi darami z Nieba. Nam zaś młodym, którzy jesteśmy pokoleniem polskiego papieża, gdyż pod jego skrzydły wzrastaliśmy, dane było cieszyć się tymi darami. Lecz komu dano więcej, od tego i więcej wymagać będą.

Świadomi zatem wielkiego daru i zadania, będziemy nieustannie powracać do skarbca Jego duchowości. Jesteśmy na tej drodze powołani do świętości, tej samej której dla nas, tak wiele razy przywoływał. Jednym z poruszających wezwań, wypowiedzianych przez Jana Pawła II 12 czerwca 1987 r. w Gdańsku, było skierowane do wszystkich, a szczególnie do ludzi młodych, życiowe motto: „Każdy z Was, młodzi Przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte, jakiś wymiar zadań, które trzeba podjąć i wypełnić, jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć, jakiś obowiązek, powinność, od której nie można się uchylić, nie można zdezerterować. Wreszcie, jakiś porządek prawd i wartości, które trzeba utrzymać i obronić, tak jak to Westerplatte. Utrzymać i obronić, w sobie i wokół siebie, obronić dla siebie i dla innych”. [www.apostol.pl]

 

Kościół parafialny p.w. Narodzenia Najświętszej Marii Panny w Swojczowie, spalony i zburzony przez banderowców 31 sierpnia 1943 r. około godź. 03.00.

W takim razie, jak rozumieć słowo kluczowe: „czuwam”. Posłuchajmy raz jeszcze samego Ojca Świętego, który w sierpniu 1991 r. na Jasnej Górze, tak wołał do młodych całego świata: „Wy, Młodzi, jesteście przyszłością i nadzieją tego świata. Chrystus potrzebuje Was, pragnie bowiem, aby Ewangelia Zbawienia dotarła do wszystkich zakątków ziemi. Bądźcie gotowi i chętni do spełniania tej misji w duchu prawdziwego synostwa. […] Świat, który Was otacza, nowożytna cywilizacja, ogromnie wiele przyczyniła się do tego, aby odsunąć od świadomości człowieka to Boże Jestem. Stara się bytować tak, jakby Boga nie było – to jej program. Jeżeli jednak Boga nie ma, to czy ty, człowieku, naprawdę jesteś? Przybyliście tutaj, Drodzy Przyjaciele, aby odnaleźć i potwierdzić do głębi to własne ludzkie jestem wobec Boga. Patrzcie na krzyż, w którym Boże Jestem znaczy Miłość. […] Co znaczy czuwam? To znaczy, że staram się być człowiekiem sumienia. Że tego sumienia nie zagłuszam i nie zniekształcam. Nazywam po imieniu dobro i zło, a nie zamazuję. Wypracowuję w sobie dobro, a ze zła staram się poprawić, przezwyciężyć je w sobie”. [Niedziela Młodych, Częstochowa 15. 08. 1991 r. s. 6]

 

MARIE SIMON – PIERRE Z FRANCJI

ZAKONNICA UZDROWIONA Z CHOROBY PARKINSONA

Francuska zakonnica Marie Simon-Pierre, której medycznie niewytłumaczalne uzdrowienie z choroby Parkinsona uznano za cud potrzebny do beatyfikacji Jana Pawła II, powiedziała, że wciąż zadaje sobie pytanie, dlaczego została „wybrana”. – Dlaczego ja? To pozostaje dla mnie wielką tajemnicą – powiedziała zakonnica.

W znakomitym, dynamicznym wywiadzie rąbka, tej tajemnicy działania Bożej Opatrzności, odsłania nam pani Barbara Baranowska, która podjęła się tłumaczenia i opracowania wywiadu z uzdrowioną z myślą o nas wszystkich [http://beatyfikacjajpii.niedziela.pl], którzy pragniemy i szukamy, a zatem:

Francuska telewizja katolicka KTO wyemitowała 14 stycznia 2011 r. wywiad z siostrą zakonną Marie Simon-Pierre, która została uzdrowiona za wstawiennictwem Ojca Świętego Jana Pawła II z choroby Parkinsona. Uzdrowienie nastąpiło w sposób nagły w nocy z 2 na 3 czerwca 2005 r. i definitywny – do tej pory nie stwierdzono nawrotu najmniejszego nawet objawu choroby. Przypadek Siostry najpierw wnikliwie badała komisja diecezjalna, później grono lekarzy i ekspertów, specjalistów od choroby Parkinsona, którzy mieli do dyspozycji nie tylko dossier medyczne, ale również zeznania 15 świadków znających Siostrę i jej stan zdrowia przed uzdrowieniem. Nauka uznała uzdrowienie Siostry za niewytłumaczalne z punktu widzenia medycznego, a komisja teologów potwierdziła, że istnieje związek między uzdrowieniem a modlitwami zanoszonymi w tej intencji do Ojca Świętego. Siostra nie mówi o sobie „cudownie uzdrowiona”, bo taką opinię wydać może oficjalnie Kościół, stwierdza po prostu: „Byłam chora i zostałam uzdrowiona”.

 

 A oto kilka wypowiedzi s. Marie Simon-Pierre na temat jej dzieciństwa, powołania, życia we wspólnocie małych sióstr oraz samego uzdrowienia.

 

– Proszę powiedzieć nam kilka słów o swojej rodzinie.

 

– Jestem najstarsza z pięciorga rodzeństwa. Urodziłam się w praktykującej katolickiej rodzinie na północy Francji, w okolicach Cambrai. Podobnie jak rodzeństwo, przyszłam na świat w katolickim szpitalu położniczym, prowadzonym przez Małe Siostry Macierzyństwa Katolickiego w Cambrai.

 

– Kiedy odczuła Siostra powołanie do życia zakonnego?

 

– Gdy urodziła się moja najmłodsza siostra, miałam dziewięć lat i bardzo dobrze pamiętam, jak przyciągał mnie pogodny uśmiech sióstr pracujących przy noworodkach. Zastanawiałam się, co jest źródłem ich radości. Gdy zrozumiałam, że ta radość wynika z obecności Pana Jezusa, postanowiłam, że oddam życie Bogu. (…) Później były lata szkolne, szkoła podstawowa i średnia, oraz wybór zawodu związanego z opieką nad noworodkami. Gdy trzeba było wybrać miejsce praktyki, zdecydowałam się na szpital małych sióstr, aby zobaczyć z bliska, jak one żyją. Po ukończeniu szkoły starałam się o pracę w tym samym szpitalu, aby utwierdzić się w moim powołaniu, żyjąc i pracując wśród sióstr. Wiele się modliłam, często towarzyszyłam chorym w pielgrzymkach do Lourdes, a w 1981 r. postanowiłam wstąpić do Zgromadzenia Małych Sióstr Macierzyństwa Katolickiego.

 

– Dlaczego wybór tego zgromadzenia, jaki jest jego charyzmat?

 

– Charyzmatem naszego zgromadzenia jest służba rodzinie i przychodzącemu na świat dziecku. Jan Paweł II wielokrotnie apelował o otwarcie się na życie i otoczenie opieką bezbronnego dziecka. Takie jest nasze powołanie. Mamy kilka domów i szpitali położniczych we Francji oraz dom misyjny w stolicy Senegalu – Dakarze.

 

– Gdy zdiagnozowano u Siostry chorobę Parkinsona, z bólem patrzyła Siostra na Jana Pawła II w telewizji, podziwiając jednocześnie jego odwagę i moc, które dodawały mu sił w codziennym znoszeniu choroby. Co Siostra wtedy czuła?

 

– Bardzo trudny był ostatni rok życia Papieża, myślałam również o ciągle postępujących objawach mojej choroby. Jan Paweł II był mi zawsze bardzo bliski, był jak najlepszy przyjaciel. W łączności ze wszystkimi czuwającymi na Placu św. Piotra modliłam się podczas umierania Papieża, a jego śmierć odczułam jako stratę kogoś najbliższego. Nasiliły się bardzo objawy choroby, byłam wyczerpana i ogólny stan zdrowia bardzo się pogorszył. Choroba postępowała. Wszystkie małe siostry we Francji i w Senegalu na prośbę przełożonej zaczęły odmawiać nowennę za wstawiennictwem Ojca Świętego Jana Pawła II. Ja również towarzyszyłam im w modlitwie. W połowie maja 2005 r. przypomniały mi się słowa Pisma Świętego: „Jeśli uwierzysz, ujrzysz chwałę Bożą” (J 11, 40) i pomyślałam, że wiara wszystko może, że wszystko jest możliwe.

 

– 2 czerwca 2005 r. to bardzo ważny dzień. Co wtedy się wydarzyło?

 

– W nocy z 2 na 3 czerwca 2005 r. zostałam uzdrowiona. 2 czerwca rano byłam zupełnie wyczerpana i poprosiłam przełożoną – matkę Marie Thomas o zwolnienie mnie z pracy w szpitalu, gdzie odpowiadałam za 46-łóżkowy oddział położniczy. Usłyszałam w odpowiedzi: „Wytrzymaj! W sierpniu pojedziesz do Lourdes, a i Jan Paweł II nie powiedział jeszcze ostatniego słowa”.

 

Długo rozmawiałyśmy i stopniowo ogarniało mnie uczucie spokoju i wyciszenia. Przełożona poprosiła, abym napisała na kartce imię Jana Pawła II. Było to zbyt trudne, ręka drżała i od dawna pisałam z trudnością, starając się nigdy nie pisać przy świadkach. Przełożona jednak nalegała. Ustąpiłam, ale imię papieskie, napisane z wielkim trudem, było zupełnie nieczytelne.

 

Gdy wyszłam z pokoju, było mi lekko i radośnie, poszłam na oddział, gdzie pracowałam. Wieczorem, jak zwykle, była wspólna modlitwa z siostrami w kaplicy i posiłek. Gdy wróciłam do pokoju, poczułam nagle potrzebę pisania. Napisałam kilka słów i ku mojemu zaskoczeniu pismo było wyraźne i czytelne. Położyłam się spać, a mój sen był zupełnie inny niż zwykle. Zniknęło napięcie i ból mięśni, pojawiło się dawno nieodczuwane uczucie odprężenia.

 

Obudziłam się o 4.30 rano, godzinę przed pobudką, byłam radosna i odczuwałam potrzebę modlitwy. Zeszłam do kaplicy, gdzie modliłam się przed Najświętszym Sakramentem, odmawiając Różaniec i rozważając tajemnice światła. Później była wspólna modlitwa i Msza św. Miałam już pewność, że zostałam uzdrowiona, poczułam przypływ sił fizycznych i ogromną ochotę do pracy.

 

Na oddziale brakowało tego dnia personelu, ale ja czułam się tak dobrze, że mogłam sprostać pracom, jakie wykonywałam przed chorobą. W południe odstawiłam wszystkie lekarstwa, a wczesnym popołudniem powiadomiłam przełożoną Marie Thomas, że zostałam uzdrowiona za wstawiennictwem Jana Pawła II.

– Co działo się później, przez dwa lata, zanim świat dowiedział się o tym uzdrowieniu?

 

– 7 czerwca 2005 r. miałam wizytę kontrolną u neurologa. Lekarz, jak zwykle, uważnie mi się przyglądał, obserwował jak chodzę i siadam, a następnie zapytał, czy zwiększyłam może dawkę przyjmowanego leku. Odpowiedziałam, że od 3 czerwca nie biorę żadnych leków. Neurolog przeprowadził rutynowe badania i nie stwierdził u mnie żadnego objawu choroby Parkinsona. Po wizycie u lekarza matka przełożona powiadomiła o moim uzdrowieniu wszystkie małe siostry, prosząc jednocześnie o zachowanie tajemnicy.

 

19 czerwca spotkałam się z rodziną. Rodzice, wiedząc o postępach choroby, spodziewali się ujrzeć mnie na wózku inwalidzkim. Powiedziałam wszystkim o uzdrowieniu za wstawiennictwem Jana Pawła II. Była wielka radość i ogromne wzruszenie.

 

– Odzyskała Siostra radość i uśmiech, a jak zmieniło się życie po cudownym uzdrowieniu?

 

– Odbieram teraz życie zupełnie inaczej. W momencie narodzin fizycznie przychodzimy na świat, a ja przeżyłam odrodzenie duchowe i fizyczne. Uczestniczę we wszystkich pracach, jakie stawia przede mną codzienne życie, np. w pracach fizycznych, przeprowadzce, pakowaniu i rozpakowywaniu kartonów. Jestem szczęśliwa, że mogę na nowo służyć rodzinom, towarzyszyć rodzącemu się życiu. Jestem z tymi, którzy radują się, przyjmując nowe życie, jestem z rodzinami, które przyjmują dziecko upośledzone.

 

Codziennie uświadamiam sobie radość z każdej wykonanej czynności. To ciagły akt dziękczynienia. Zupełnie inaczej odbieram słowa Pisma Świętego o uzdrowieniu chorych, za każdym razem towarzyszy mi silne przeżycie wewnętrzne i wzruszenie. Bardzo ważna jest w moim życiu Eucharystia, adoracja i modlitwa różańcowa. Razem z siostrami modlimy się codziennie za chorych.

 

– Ofiarowała Siostra już raz swoje życie Panu Bogu, a tutaj taki wspaniały dar uzdrowienia – to jednocześnie dar i obowiązek. Jak Siostra to przeżywa?

 

– Jestem bardziej otwarta na towarzyszenie rodzinom i chorym, dobrze rozumiem, co odczuwa chory. Potrafię wczuć się w sytuację i współczuć oraz z pełnym przekonaniem mogę powiedzieć, że na końcu tunelu jest światło nadziei. Nie wiemy tylko, kiedy do niego dojdziemy, czasami może to trwać długo, ale zawsze trzeba mieć nadzieję.

 

– Rodzi się pytanie, dlaczego właśnie Siostra?

 

– Nie wiem. Tylu jest przecież chorych na chorobę Parkinsona, czasami młodszych ode mnie, tylu chorych na choroby nowotworowe, dlaczego ja? To wielkie pytanie i tajemnica, i nie mam na nie odpowiedzi.

 

– Czy można powiedzieć, że teraz ma Siostra silny kontakt duchowy z Ojcem Świętym?

 

– Jan Paweł II jest mi bardzo bliski, jest bliski naszemu zgromadzeniu. My, małe siostry, jesteśmy w służbie rodzącego się życia, a Ojciec Święty również był bliski najsłabszym, chorym i bezbronnym, upominał się o każde życie. Modlę się często za jego wstawiennictwem i będzie towarzyszył mojemu życiu aż do końca.

 

FLORIBETH MORA DIAZ Z KOSTARYKI

UZDROWIONA Z WRZECINOWATEGO TĘTNIAKA ŚRODKOWEJ TĘTNICY MÓZGU

W procesie kanonizacyjnym do uznania za świętego potrzebne jest uznanie cudu dokonanego za jego wstawiennictwem. Do kanonizacji polskiego papieża wybrano przypadek Mory Diaz. Kobieta przypomniała, że do uzdrowienia doszło w dniu beatyfikacji Jana Pawła II – 1 maja 2011 r.

 Jej ciężka choroba zaczęła się 8 kwietnia 2011 roku od bardzo silnego, kilkudniowego bólu głowy. Tomografia wykazała istnienie wrzecionowatego tętniaka środkowej tętnicy mózgu. Trafiła na oddział intensywnej terapii. Ten rodzaj tętniaka jest bardzo ciężki i często prowadzi do szybkiej śmierci pacjenta. Lekarze opiekujący się kobietą stwierdzili po badaniach, że w jej przypadku interwencja chirurgiczna jest niemożliwa ze względu na położenie tętniaka w niedostępnej dla ich narzędzi części mózgu. Wyjaśnili, że nic nie można było już zrobić oprócz podawania leków zachowawczych i uśmierzających ból. Neurochirurg Alejandro Vargas Roman powiedział rodzinie kobiety, że musi liczyć się z jej śmiercią.

Pod koniec kwietnia częściowo sparaliżowana Mora Diaz powróciła do domu. Z każdym dniem traciła siły. Modliła się do Jana Pawła II i miała przy łóżku jego portret na okładce pisma. Na werandzie domu jej mąż wykonał ołtarzyk poświęcony papieżowi, z którym czuli się oboje związani od jego pielgrzymki do Kostaryki w 1983 roku. 1 maja 2011 roku obejrzała w telewizji transmisję z beatyfikacji polskiego papieża. Jej rodzina poszła zaś na stadion, gdzie również można było obejrzeć przekaz z Watykanu.

Po obejrzeniu transmisji kobieta zasnęła. Opowiadała potem mediom: – Usłyszałam głos, który mówił do mnie: „Podnieś się, nie lękaj się”. Byłam zaskoczona i patrzyłam dalej na pismo, powiedziałam: „Tak” i wstałam – wspominała. Czuła się już dobrze, a jej siły zaczęły stopniowo wracać w kolejnych tygodniach.

 Doktor Vargas Roman, który konsultował przypadek Mory Diaz z innymi specjalistami, orzekł po zbadaniu pacjentki, że nie jest w stanie z medycznego punktu widzenia wytłumaczyć ustąpienia wszystkich symptomów tętniaka. Był pewien swej wcześniejszej diagnozy i do tego stopnia zaskoczony, że podejrzewał, że pomylono wyniki badań i obraz z tomografii. Nie wykazała ona bowiem obecności tętniaka; całkowicie zniknął. W wywiadzie powiedział: – Nie znalazłem żadnych podstaw naukowych, by wyjaśnić, dlaczego tętniak zniknął. Jeśli to cud, to głos w tej sprawie należy do Kościoła. Ja, jako katolik w to wierzę.

Zaprzyjaźniony z rodziną ksiądz z położonego niedaleko jej domu sanktuarium, gdzie przechowywana jest od 2011 roku relikwia Jana Pawła II, poradził jej, aby o swym przypadku zawiadomiła Watykan. Swoje świadectwo uzdrowienia Kostarykanka wysłała wiosną 2012 roku w e-mailu opisując szczegółowo kolejne etapy choroby.

 Pierwsze nieoficjalne informacje o tym, że do kanonizacji wybrano przypadek z Kostaryki pojawiły się w czerwcu 2013 r. Po uznaniu cudu przez papieża Franciszka w lipcu 2013 roku i ujawnieniu jej danych stała się ona najbardziej znaną osobą z Kostaryki. Powstały o niej książki i filmy. Przed uznaniem cudu JPII 50-latka przeszła badania w rzymskiej klinice Gemelli. Przebywała tam w tajemnicy przez dwa tygodnie w październiku 2013 r. Przypadek badały też komisje teologów i hierarchów Kościoła.

 Kostarykanka mówiła, mediom, że Jan Paweł II był dla niej zawsze bardzo ważny, cieszył się wielkim szacunkiem w jej rodzinnym domu, a ona sama od początku pontyfikatu uważała go za człowieka świętego, wyjątkowego, obdarzonego szczególną mocą oddziaływania na ludzi. Zapewniała, że Jan Paweł II wspiera ją w trudnych momentach.

 Kobieta urodziła się 19 czerwca 1963 roku w stolicy Kostaryki – San Jose, urodziła czworo dzieci. Pracę łączyła ze studiami prawniczymi, rozpoczętymi już w dojrzałym wieku. Mieszka w kostarykańskim mieście Tres Rios, niedaleko stolicy kraju.

 Podczas kanonizacji Jana Pawła II była w Watykanie, niosła do ołtarza relikwiarz z krwią polskiego papieża. Wcześniej w Rzymie uczestniczyła w polskiej mszy w kościele pod wezwaniem świętego Stanisława i spotkaniu w sali parafialnej.

 Kostaryka to jeden z niewielu krajów świata, do którego konstytucji wpisano katolicyzm, jako religię państwową. Kostarykanka przyleciała do Polski wraz z mężem i dwoma synami na zaproszenie księży werbistów i wydawnictwa Znak, które wydało o niej książkę. [www.pap.pl]

 

TRZY DNI Z JANEM PAWŁEM II

            ŚWIADECTWO UZDROWIENIA Z GUZA NA PRZEGUBIE LEWEJ RĘKI

16 wrzesień 2007 r. Niedziela, Royston, Glasgow, Scotland

Pobódka dość wcześnie albowiem Marysia dziś również do pracy. Nie spałem już, gdy zadzwonił mój telefon, powiedziałem: „6.00 rano, już trzeba wstać!”. Starałem sie jak zwykle szybko sprawić śniadanie do garącej herbatki. Zdecydowałem także, że odprowadzę dziś Marysię na przystanek, czułem że nie mam sumienia, aby szła sama! Wciąż było ciemno, padał deszcz i szalała niemal wichura! Warunki były b. trudne, musieliśmy się b. zakrywać od wiatru, ale spokojnie dotarliśmy na przystanek.

Pierwszy autobus nie przyjechał, czekaliśmy na następny. Marysia swoim zwyczajem puściła mi sygnał, ale okazało się, że nie mam przy sobie telefonu, tknęło mnie, że coś jest nie tak, ponieważ wydawało mi się, że zabrałem telefon ze sobą. Ponieważ nie biegliśmy, wydało mi się niemożliwością, aby mógł mi wypaść z głębokich kieszeni mojego „Tygrysiego Polara”. Pomyślałem, że po prostu został w domu! Tymczasem nadjechał autobus, pożegnałem Marysię i na chwilkę, na krótką modlitwę, wstąpliłem na pobliski (100 m od przystanku) cmentarz Saighthiil.

Brama była jeszcze zamknięta, więc pomodliłem się przy niej. Deszcz wzmagał się dlatego do domu wróciłem przemoczony, teraz dopiero zorientowałem się, że mojego telefonu nigdzie nie ma. Stałem się niespokojny i coraz bardziej nerwowo szukając, zrozumiałem, że muszę znów wyjść na ten nieprzyjemny deszcz. Nie mogłem uwierzyć, że po prostu mogł mi wypaść, przemyślałem to naprędce, było to fizycznie niemożliwe! Pobiegłem na przystanek, ale nigdzie nie znalazłem zguby, wróciłem do domu i jeszcze raz wszystko przerzuciłem, niemal do góry nogami. Telefonu nigdzie nie było. Pozostała nadzieja, że może Marysia przez pomyłkę, zabrała go ze sobą do pracy.

Dwa utracone telefony w przeciągu miesiąca to zdecydowanie za dużo, jak na jednego człowieka, byłem mocno zdenerwowany i wciąż powatarzałem w swoim sercu: „Każda trudność jest darem!”. A to po to, aby nawet w tym doświadczeniu zachować czyste serce, od narzekania i w prostej drodze do braku zaufania do Boga. Niemniej jednak, trudno było się skupić na pracy, czy na modlitwie, czułem że sen także będzie niespokojny. Ująłem więc mój ukochany Obrazek Matki Bożej Częstochowskiej, przytuliłem i pragnąłem odgadnąć, co może być teraz miłe Matce Najświętszej? Zawsze tak robię w ważnych chwilach, bowiem pragnę być tam jedynie gdzie pragnie, abym był właśnie teraz Jej Syn Jezus Chrystus.

Po pewnym czasie poznałem, że nie tylko mogę dziś udać się na basen, ale będzie z pożytkiem dla mnie i dla mojej duszy, jeśli dziś nieco popływam i tak odpocznę, rozładowując stres. Czas spędzony na basenie zawsze jest dla mnie b. relaksujący i b. wzmacniający i tym razem było nie inaczej, szczególnie sauna jest kojąca. Cel został osiągnięty, a ja wzmocniony i zrelaksowany mogłem zmierzyć się z niełatwą rzeczywistością. Do domu wróciłem około 2 pm i od razu skorzystałem z kąpieli, nigdy nie wiadomo, co można ze sobą, lub na sobie przynieść.

Nieoczekiwanie odkryłem wcale niegroźną ranę na lewej dłoni. Wyglądało to tak, jakby coś mnie w tym miejscu przed chwilą ugryzło, bądź przypadkiem dostało się za skóre, starałem się usunąć ów cimny punkcik ze środka, ale popłynęła krew i zrozumiałem, że bez igły nie jest to możliwe. Gdy już zdecydowałem o użyciu igły, zauważyłem, że owa ranka jest dosłownie w tym samym miejscu, w którym znajdował się przed laty dość niemały i dość mnie niepokojący, twardy guz. Chwilę wahałem się co zrobić, ale ostatecznie nie wiedząc, co to było 10 lat temu i co to jest teraz, nie odważyłem się grzebać w tym miejscu ostrzem igły i zdecydowałem się czekać, co będzie dalej.

Chciałem się też poradzić Marysi, a ona na razie była w pracy. Zabrałem się więc za sprzątanie oraz za przygotowanie ulubionego rosołka. Około godz. 3 pm wróciła Marysia, a ja z miejsca zapytałem o telefon. Niestety nie miała zielonego pojęcia, gdzie może być, zadzwoniła do mnie, ale sygnału nie było. Czułem jak opadają mi siły, rozpoczeliśmy raz jeszcze intensywne poszukiwania, ale bez skutku. Potem pomimo deszczu ponownie wolno udałem się drogą, którą odprowadziłem dziś rano Marysię. Nic nie znalazłem i z wolna pogodziłem się z przykrym faktem, że straciłem drugi  telefon.

Kiedy nieco odpoczeliśmy i posililiśmy się, udaliśmy się na Mszę świętą do Kościoła św. Mungo (Passionists Community), na godź. 7 pm. Dzień bez mszy świętej, to dzień stracony, po temu idziemy z Marysią każdego dnia, zawsze kiedy to możliwe. Po przyjęciu Komunii św. i po błogosławieństwie, wróciliśmy do domu. Jak zawsze wieczorem wziąłem odświerzająca kąpiel i ponownie przyjrzałem się uważnie owej ranie na przegubie lewej dłoni. Kiedy zobaczyłem jakby czerowną pręgę od rany w górę, wpadłem niemal w panikę i tylko największym wysiłkiem zachowałem spokój, poważnie bałem się, że wdało się tam zakażenie. Po wyjściu z łazienki pokazałem Marysi ranę i zapytałem, co o tym sądzi. Była spokojna, nawet krytykowala mnie: „Wy faceci wszyscy jesteście tacy sami, ledwie mała ranka, a wy już robicie z tego b. poważny problem.”.

Zastanowiłem się i nie bez wątpliwości, zdecydowałem się czekać do rana, obliczyłem że do rana mam jeszcze czas. Pomodliłem się i spokojnie położyłem się spać. W nocy miałem następujący sen: „Ujrzałem następującą scenę: „Rozmawiałem z młodymi ludźmi, o różnych aspektach życia, tak jak robię to często na co dzień, gdy zauważę, że warto bądź trzeba, jakowąś sprawę poruszyć. Zwykle w takich rozmowach pragnę dać dobrą radę, a jeśli trzeba to upominam, lub coś staram się wyjaśnić i tym razem też tak było. Rozmawiałem z młodymi ludźmi i coś im tam tłumaczyłem, pamiętam że byłem w tej rozmowie stanowczy i konkretnie nazywałem rzeczy po imieniu. Nie byłem niegrzeczny, ale ton miałem raczej wymagający! Widziałem zarazem, że moim rozmówcom raczej ciężko przychodzi, przyjmowanie tego o czym mówiłem z nimi. I tak ta scena się zakończyła.

Zaraz jednak stanęła mi przed oczyma druga scena, w której tym razem rozmawiałem, już tylko z jednym chłopcem, a mój ton był o wiele spokojniejszy. Wyczuwało się więcej cierpliwości – więcej miłości. Byłem wyraźniej więcej wyrozumiały, bardziej dla mojego rozmówcy cierpliwy. Bardziej chciałem tłumaczyć, mniej wymagać. I w tym momencie było mi dane, że takie postępowanie przynosi lepsze owoce, jest lepiej przyjmowane przez młodych ludzi. I że oni chętniej za tym idą. Tu pojawił się też w moim śnie Ojciec Święty Jan Paweł II, który przyśnił mi się jako człowiek jeszcze młody, mężczyzna około 42 lat. Taki jakiego nigdy nie znałem. Tylko twarz zdradzała, że ma już po 40-stce. Był ze mną, szedł ze mną, a Jego obecność wprost nawiązywała do dwóch poprzednich scen. Było mi dane bez słowa, że o ile ta pierwsza postawa nie jest zła, o tyle ta druga jest o wiele lepsza i przynosi o wiele piękniejsze owoce. Tak sen się zakończył.”.

 

17 wrzesień 2007 r. Poniedziałek

Gdy obudziłem się rano, rozmyślałem nad tym, co było mi dziś dane. Niemal automatycznie skojarzyłem spotkanie Papieża Jana Pawla II z małą ranką, która wciąż pozostawała na przegubie mojej lewej dłoni. Przypomniałem sobie bowiem o niezwykłych okolicznościach uzdrowienia przed laty, owego schorzenia mojej lewej dłoni. Ponieważ jednak rano nie było zbyt wiele czasu, nic nie mówiąc Marysi, zjedliśmy razem śniadanie, a potem pobiegłem na autobus i do pracy. Zaprawa poranna, to niemal 2 km codziennie biegusiem z Roystonu na Argyle Street, skąd spod wieży z zegarem, łapię autobus pod drzwi samej fabryki (Andrew Muirhead & Son Limited). Po drodze jest niemal 1000 letnia Katedra, a w jej dolnym kościele grób i relikwie św. Mungo (jak się przypuszcza, zm. ok 612 r. n.e.), patrona miasta Glasgow i całej diecezji. Jeśli mam czas zawsze tam wstępuję, by choć przez chwilę pomodlić się i zawierzyć Bogu samemu moje i moich bliskich życie, powołanie i osobistą świętość.

Dzień był b. podobny do wszystkich innych, starałem sie dobrze i sumiennie wykonać swoje obowiązki, w sercu swoim wielbiąc radośnie Boga. Szczególnie lubię śpiewać Godzinki o Niepokalanym Poczęciu NMP oraz Litanię do NMP. Właściwie nie myślałem o tym, co wydarzyło się dziś w nocy, chciałem do tego wrócić później. Po pracy udałem się na policję, a potem z różowym raportem do mojego Carphone Werhause. Miałem szczęście bowiem znów otrzymałem nowy telefon, za minimalną opłatą (30 funciaków). Było mało czasu, ale ostatecznie zdążyłem na wieczorne nabożeństwo do kościoła św. Mungo. Była tam także Marysia. Po nabożeństwie wróciliśmy do domu.

Zdecydowałem się, opowiedzieć Marysi mój dzisiejszy sen, a nie widząc przeciwskazań powiedziałem: „Co prawda diabeł dowie się o tej łasce, ale nadzieja jest matką mądrych i może posiane ziarno w Twoim serduszku, wyda piękne owoce w przyszłości.”. Po kolacji wciąż rozmyślaliśmy nad darem, który stał się udziałem naszego domu. Marysia interesowała się owym guzem, z którego zostałem uzdrowiony i chciała, abym więcej o tym powiedział. Mówiłem tak: „To było w 1997 r. kiedy do Polski przyjechał Jan Pawel II. Razem z Odnową w Duchu Świętym z całego kraju (było nas podobno około 50 tyś), uczestniczyłem we Mszy świętej we Wrocławiu (od prawie roku chodziłem bowiem na spotkania Odnowy, organizowane w kaplicy Zmartwychwstania Pańskiego, przy kościele pw. Niepokalanego Poczęcia NMP na Ochocie w Warszawie, było to bowiem niedaleko akademika na Żwirki i Wigury w którym od pewnego czasu mieszkałem). Po zakończonych uroczystościach z centrum Wrocławia, pojechałem prosto do mojej babuni Julii Marut z d. Nowak do Piotrowic koło Jawora na Dolnym Śląsku, to jest do miejsca mojego urodzenia i radosnego, beztroskiego dzieciństwa. Tymczasem następne spotkanie papieża z wiernymi, było właśnie w Legnicy, a to jest tylko niecałą godzinę drogi od Piotrowic, miejsca w którym właśnie przebywałem. Na byłym sowieckim lotnisku, mszy św. i spotkaniu z Ojcem Świętym, towarzyszyła koronacja cudownego Obrazu Matki Bożej Łaskawej z Krzeszowa.

To była piękna uroczystość, która zgromadziła około 300 tyś. wiernych. Bardzo przeżywałem, to niezwykłe spotkanie z Piotrem naszych czasów, byłem b. szczęśliwy, że nie zmarnowałem, takiej wielkiej szansy, a pamiętam że zastanawiałem się przez dobrą chwilę, czy jechać raz jeszcze, skoro byłem już we Wrocławiu. Z radością i nadzieją przyjąłem Komunię świętą i po błogosławieństwie wróciłem do domu. Następnego dnia spostrzegłem, w każdym razie krótko po nabożeństwie, że mój guz sam zupełnie ustąpił, a moja ręka stała się w chorym miejscu ponownie gładka, podobna do zdrowej. Należy tu raz jeszcze z mocą podkreślić, że ów guz na przegubie lewej ręki, był niemały, twardy i pomimo mojej modlitwy, wygrzewania, masaży, nie chciał ustąpić przez dość długi czas. Pierwsza myśl pobiegła do wspólnej modlitwy z Ojcem Świętym Janem Pawłem II – pomyślałem, że to prawdziwy cud!! Jeszcze przez pewien czas obserwowałem moją dłoń, ale schorzenie nie powróciło więcej i twardego guza, już więcej nie było. Już w tamtym czasie przyjąłem w moim sercu stanowczą decyzję, że w swoim czasie, złożę o tym świadectwo.”.

Dziś czuję się przynaglony, aby zaświadczyć o niezwykłości, powyższych wydarzeń. Dzieliłem się także i z Marysią, a radość coraz bardziej wypałniała nasze serca. Mówiłem: „To ma naprawdę sens: ta niedziela przypada 16 dnia miesiąca, który to dzień, uważany jest powszechnie za dzień poświęcony dla Jana Pawła II. A już następnego dnia 17.09. obchodzimy rocznicę wkroczenia Sowietów do Polski (msza papieska w roku 1997 w Legnicy odbywała się na terenie byłego sowieckiego lotniska). Po prostu owa krwawiąca ranka, w miejscu uzdrowienia, to fizyczny znak obecności Jana Pawła II, Jego Misji, działo się to przecież 16 dnia miesiąca.

Dalej: mój telefon nie miał prawa zaginąć, a jednak zaginął, w rezultacie musiałem się zrelaksować, tak byłem podenerwowany, że nawet sen nie szło przywołać. Udałem się zatem po modlitwie na basen, który przecież jest zlokalizowany przy ulicy, która nazywa się: Saint Peters Path, co tłumaczy się: ŚCIEŻKA ŚWIĘTEGO PIOTRA! I czy to może być ino tylko przypadek, że tej niedzieli, czytania są właśnie o Dobrym Pasterzu, który dla odnalezienia, tej jednej, zaginionej owieczki, opuszcza 99 innych i idzie, aby ją odnaleźć. Przecież tego właśnie dnia byliśmy na mszy świętej, a już pierwszej nocy, był właśnie ten niezwykły sen. Czy to aby nie jest tak, że w zamierzeniu Boga, miałem się obmyć, z pierwszej postawy, by przeobrazić się w innego, nowego człowieka, bardziej skłonnego do rozumienia moich trudnych rozmówców?”.

 

12 lipca 1999 r. Ojciec Święty Jan Paweł II, nawiedził także Ziemię Zamojską, modlił się w zamojskiej Katedrze oraz przewodniczył uroczystej Liturgii Słowa przy Kościele Matki Bożej Królowej Polski w Zamościu. Dzieł Bożych nie zapominajmy, strzeżmy się, abyśmy nie zagubili gdzieś po drodze naszgo powołania

 

Byliśmy tym, co najmniej poruszeni. Wieczór upłynął nam normalnie, staraliśmy się więcej na tym nie skupiać, aby nie wpadać w przesadę. Po kolacji i wspólnej modlitwie, ostatnio najczęściej odmawiamy razem koronkę o Bożym miłosierdziu, udaliśmy się na spoczynek.

 

18 wrzesień 2007 r. Wtorek

            Pobódka 5.30. Marysia ma dziś znowu „long daya”! Po wspólnym śniadanku i tradycyjnym buziaku, ruszyłem na autobus. Modlitwa towarzyszyła mi od rana i niemal nie znikała z moich ust, a ukryta w moim sercu, okraszona była dziś bardziej, niż zwykle radością. Ponieważ Marysia wspomniała wczoraj, że dziś obchodzimy wspomnienie wielkiego polskiego Jezuity św. Stanisława Kostki, patrona młodzieży polskiej, zdecydowałem nawiedzić dziś kościół Jezuitów pw. św. Aloyzego Gonzaga. Mamy tam z Marysią takie swoje, szczególne miejsce, gdy modlimy się przed Najświętszym Sercem Pana Jezusa. Wielce podoba mi się ta mozaika, jest po prostu piękna.

Wpatrując się w Chrystusa, przeżywałem niezwykły znak, który uczynił w moim życiu Jan Paweł II. Kapłan odczytał Ewangelię, była o młodzieńcu, którego Jezus uzdrowił i zwrócił Jego Matce, a kończyła się słowami zachwyconych Izraelitów: „…..wielki Prorok powstał wśród nas i Bóg łaskawie nawiedził swój Lud.”. Teraz oto i ja głęboko doświadczyłem prawdziwości owych słów. Po skończonym nabożeństwie jeszcze przez krótki czas trwałem na modlitwie i nie mogłem ogarnąć zachwytu, który mnie przenikał. Postanowiłem, że napiszę o tym Marysi w smsie, oto on: „Marysiu… wielka łaska nas spotkała i wielki Prorok nawiedził nasz dom…., ufam!!”. Po tych słowach szczęśliwy opuściłem świątynię i udałem się na internet, albowiem zdecydowałem, że wszystko chcę wiernie opisać! Sądzę, że wydarzenia te zasługują na żywe świadectwo dla innych.

 

Z poważaniem

Sławomir Tomasz Roch

 

 

MIŁOŚĆ TWA                                                        

 

I              Idzie przez ziemię czarną, przez serca                          

               Za krzyżem podąża i bacznie wygląda.

               Niestrudzony, z każdym dniem bardziej poruszony

               Jak rolnik zapuszcza pług w ludzkie losy.

               Pielgrzym jak Jan u stóp Boga, jak Matka.

 

II             Narody się dzielą, natura nagina

               Jarzmo swe skłania, łagodnieje burza.

               Ujmuje w karby, kruszy złowrogie machiny

               Ufa i walczy, a w palcach sznurek różany.

               Budzi, pociesza i rozpala ziemskie pokolenia.

 

               III            Złoty blask po liściach się snuje

                               Gdy wiatr powieje lecą skarby, liczne jak roje

                               Żółte, zielone i czerwone, czas już niedługi

                               Lada dzień mróz je ściśnie, przyprószą śniegi.

                               Dziś jeszcze zagrają na strunach Boże melodie.

 

 

 

                               IV            Serce się wyrywa i pędzi, tysiące mil przemierza

                                               Tam do Rzymu, do serca Głowy Kościoła.

                                               Ta tęsknota, jak cztery pory roku ujmuje

                                               Jesiennymi barwami się mieni, uczucia maluje

                                               A z następnym liściem wiatr horyzont rozszerza.

 

 

 

                               V             Wyciągasz ręce, uskrzydlasz myśli, szybujesz

                                               Kolorowe przeźrocza nadziei powoli kosztujesz.

                                               Tedy klęknij i w ofierze serca

                                               Zakołataj do drzwi Ojca, u kolejnego złotego liścia.

                                               A wnet Wiatr spiralę barw rozkręci i zrozumiesz…..

 

                               VI            Dzisiaj, teraz i tu nawiedza serce Ojca

                                               Delikatnie muska posłuchaj, jak wygrywa

                                               Pieśni czerwone krwią męczenników.

                                               Niczym te liście, które nie spoczną, niewolnicy wichrów

                                               Ale gorące znów się poderwą w stronę słońca.

 

               VII          Gdy mało, a tęsknota, niespokojny duch zżera.

                               Do sadu wyjdź śmiało i rzuć się na to: co uwiera!

                               Niech tuman liści otoczy Cię ciepłem.

                               Może dojrzysz jak blisko, w drzwiach stanąłem

                               I podałem Siebie i prowadzę, gdzie czeka Matka.

 

                       Umiłowanemu Ojcu Świętemu Janowi Pawłowi II na wieczną pamiątkę poświęcam.

                               Święto Matki Bożej Różańcowej 07 października 2001 r. Zamość