156 miesięcy – tyle trwa moja walka z nowotworem złośliwym jajnika i jego przerzutami. W sumie nie mogę go nazwać złośliwym, bo pozwolił mi żyć 13 długich lat.
Tak naprawdę jestem wdzięczna, bo mogłam zobaczyć śluby moich dzieci, narodziny kolejnych wnuków, przeżyć więcej chwil radości niż smutków. Personel z lubelskiego szpitala onkologicznego mówi, że jestem jedyna w skali całego oddziału, a karta choroby nie mieści się w kolejnych pudełkach, silna optymistka, która nie raz pozytywnym myśleniem zarażała inne pacjentki. Historia mojej choroby związała mnie nie tylko ze szpitalem, ale i z pielęgniarkami, lekarzami, którzy nie raz musieli mi zastąpić rodzinę.
Żyjąc stawiałam sobie cele liczone w miesiącach, ostatnio liczę je już w dniach. Kolejne to doczekać komunii wnuczka Kacperka i roczku moich najmłodszych pociech Ignasia i Olusia. To już blisko – przełom maja i czerwca. Móc wyjść ze szpitala i uczestniczyć choć na chwilę w tak ważnym dla nich wydarzeniu. Chcę zobaczyć, jak umazani tortem pokazują swoje pierwsze ząbki, a 10 letni wnuczek ubrany w biała albę, dumnie kroczy do ołtarza.
Jak się zaczęło? Zwyczajnie… Zapalnie przydatków, kolejne antybiotyki, zastrzyki, nic nie pomagało. Hospitalizacja i wnikliwe oko profesora, natychmiastowa decyzja o operacji. Gdy za oknem pojawiały się pierwsze oznaki wiosny, lekarze po 8 godzinnej operacji wydobyli ze mnie guz o średnicy 12 cm schowany w zagłębieniu miednicy – to taka mała galaretowata pizza. Ostateczna diagnoza – nowotwór złośliwy jajnika lewego, mutacja genu BRCA1. Kolejne lata to przeżuty, 4 operacje, 33 wlewy chemioterapii, brachoterapia, wycięte jelita, wyciągnięte stomia i irostomia, a w końcu odżywianie pozajelitowe i przykucie do łóżka.
Sprawy ziemskie mam już pozałatwiane, przygotowałam rodzinę na moje odejście – będzie im łatwiej, a ja tam z góry postaram się ich wspierać i prowadzić przez życie. To tak, jak pomagała mi moja mama. Też z góry. Odeszła w wieku 42 lat, również na raka jajnika. Moi rodzice wychowali mnie w duchu bezinteresownej pomocy potrzebującym, tata wieloletni Sołtys, mama aktywna członkini Koła Gospodyń Wiejskich. Do dziś wspominam, jak do drzwi naszego domu przychodzili mieszkańcy skorzystać z telefonu, obejrzeć telewizor, a mama częstowała ich pachnącym drożdżowym ciastem, a ja z moimi młodszymi braćmi plątaliśmy się pod nogami. Później, będąc absolwentką szkoły medycznej, robiłam chorym sąsiadom i rodzinie zastrzyki, bo wiele lat temu dostanie się do najbliższego ośrodka zdrowia było wyzwaniem.
Ostatnie dwa miesiące spędzam w szpitalu, a choroba dzień po dniu odejmuje mi sprawność kolejnych części, ból nie potrafi zelżeć. Morfina stała się moją przyjaciółką. To dzięki niej mogę się uśmiechać…
Moim dzieciom przekazałam dwie rzeczy – ogromną chęć pomagania ludziom i mutacje Genu BRCA1. Za to drugie przepraszam – obiecuję, że nie pozwolę wam cierpieć tak, jak ja.
Jestem świadoma, że to ostatnie moje dni tej ziemskiej podróży. Chciałabym podziękować póki mogę jeszcze mówić i pisać.
Moim Rodzicom – cieszę się, że będę mogła wreszcie się z wami spotkać, tęskniłam.
Mężowi Januszowi – za wsparcie przez tyle lat w cierpieniu, bycie przy mnie w dobrych i złych chwilach, proszę nie płacz za mną za długo, musisz być silny dla dzieci i wnuków, dbaj o nasz dom, który całe życie budowaliśmy, bądź jeszcze szczęśliwy.
Dzieciom Anetce i Marcinkowi – za to, że się urodziliście i daliście mi najwięcej pociechy, za to, że opiekowaliście się mną tak, jak ja opiekowałam się wami, jak byliście mali.
Moim kochanym Wnuczętom – Kacperkowi, Hani Olusiowi i Ignasiowi za to, że mogłam być na waszych chrzcinach, obserwować, jak się rodziliście i stawialiście swoje pierwsze kroki. Idźcie przez świat pełni dumy, optymizmu i wiary w siebie.
Braciom Leszkowi i Markowi oraz Bratowej Marzence, Alonie i ich rodzinom – za to, że codziennie z przyjemnością piliśmy razem poranną kawę, dziękuję za ogromne wsparcie przez całe życie, byłam przy was bardzo szczęśliwa. Trzymajcie moją rodzinę tak, jak do tej pory.
Synowej Monice i Zięciowi Tomkowi, i ich najbliższym – proszę, bądźcie wsparciem dla waszych rodzin w tych trudnych chwilach.
Rodzinie męża, teściowej, Uli, Staśkowi, Romkowi, Agnieszce i Michałowi oraz całej rodzinie z Łodzi – za to, że mimo wielu kilometrów utrzymywaliśmy zawsze szczery kontakt.
Mojej Rodzinie, braciom i siostrom ciotecznym, ciociom, wujkom, kuzynom – choć nie widywaliśmy się często, to zawsze o was pamiętałam, dzwoniliśmy do siebie.
Przyjaciółce Gosi i jej mężowi, moim serdecznym przyjaciółkom, które poznałam jeżdżąc do Włoch, Marylce i Ani – to wy opiekowaliście się mną w szpitalu w ostatnich dwóch miesiącach pobytu w nim.
Członkiniom Koła Gospodyń Wiejskich z Czumowa – za to, że mogliśmy organizować razem wydarzenia dla mieszkańców naszej wsi.
Sąsiadkom i sąsiadom z Czumowa i Ślipcza – za to, że zawsze witaliście mnie z uśmiechem.
Koleżankom i Kolegom z pracy, z Przychodni Zdrowia w Hrubieszowie, z którymi pracowałam ponad 20 lat, pielęgniarce paliatywnej Monice, personelowi oddziału ginekologicznego z hrubieszowskiego szpitala oraz Szpitala Onkologicznego w Lublinie – to dzięki waszej opiece byłam tu 13 lat dłużej.
Proboszczowi, księżom mojej parafii Ducha Świętego – za wsparcie duchowe i prawdopodobnie ceremonię pogrzebu, którą teraz odprawiacie.
Samorządowcom, koleżankom i kolegom z pracy moich dzieci i męża, Oli Muzyczuk, Wójtowi Gminy Hrubieszów i Radnym, władzom i pracownikom Starostwa Powiatowego oraz Wojewódzkiego Zarządu Dróg.
Jeżeli kogoś pominęłam – przepraszam, moja pamięć czasem szwankuje i serdecznie Wam dziękuję, bo każdy z was wniósł do mojego życia iskierki dobra.
Jeżeli odczytujecie ten list to znaczy, że mnie już z wami nie ma fizycznie, ale pamiętajcie, że nie umiera ten, kto pozostaje w sercu i pamięci bliskich.
Całuje Was i ściskam, do zobaczenia kiedyś.
Marzenka
(list i fotografia przekazane lubiehrubie z prośbą o publikację przez Anetę)