Dziś obchodzimy 70-tą rocznicę rzezi Wołyńskiej. 11 lipca 1943 roku miała miejsce masowa akcja eksterminacji polskiej ludności cywilnej na Wołyniu przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów Stepana Bandery (OUN-B) oraz Ukraińską Powstańczą Armię (UPA). Tego dnia zaatakowano w 99 miejscowościach, głównie w powiatach włodzimierskim i horochowskim. W następnych dniach masakry były kontynuowane.
O świcie (godzina 3:00 nad ranem) 11 lipca 1943 oddziały UPA dokonały skoordynowanego ataku na 99 polskich miejscowości pod hasłem Śmierć Lachom. Po otoczeniu wsi, by uniemożliwić mieszkańcom ucieczkę, dochodziło do rzezi i zniszczeń. Ludność polska ginęła od kul, siekier, wideł, kos, pił, noży, młotków i innych narzędzi zbrodni. Polskie wsie po wymordowaniu ludności były palone, by uniemożliwić ponowne osiedlenie. Była to akcja dobrze przygotowana i zaplanowana. Na przykład, akcję w pow. włodzimierskim poprzedziła koncentracja oddziałów UPA w lasach zawidowskich (na zachód od Porycka), w rejonie Marysin Dolinka, Lachów oraz w rejonie Zdżary, Litowież, Grzybowica. Na cztery dni przed rozpoczęciem akcji we wsiach ukraińskich odbyły się spotkania, na których uświadamiano miejscową ludność o konieczności wymordowania wszystkich Polaków. Rzeź rozpoczęła się około godz. 3 rano 11 lipca 1943 od polskiej wsi Gurów, obejmując swoim zasięgiem: Gurów Wielki, Gurów Mały, Wygrankę, Zdżary, Zabłoćce – Sądową, Nowiny, Zagaję,Poryck, Oleń, Orzeszyn, Romanówkę, Lachów, Swojczów, Gucin i inne. We wsi Gurów na 480 Polaków ocalało tylko 70 osób; w kolonii Orzeszyn na ogólną liczbę 340 mieszkańców zginęło 270 Polaków; we wsi Sądowa spośród 600 Polaków tylko 20 udało się ujść z życiem, w kolonii Zagaje na 350 Polaków uratowało się tylko kilkunastu.
Tak wspomina ten dzień Ryszard Jezierski z Porycka.
„Tego rana 11 lipca 1943 roku, spotykając mojego ojca powiedział, ale mamy ładną pogodę, (nie było żadnej chmurki na niebie) będzie dużo ludzi w kościele, bo i to chyba ostatnia niedziela przed żniwami. I poszedł do kościoła. My z tatą i Tośkiem Gąsiorowskim poszliśmy na sumę (to tak na 11-tą godzinę) do kościoła. Mama Tośka była w innej wsi u znajomych, a siostra (nie pamiętam jej imienia) poszła do kościoła z koleżanką. Jak zwykle my z Tośkiem stanęliśmy przed ołtarzem po lewej stronie, stało tam jeszcze kilku chłopaków. Dziewczyny stawały po prawej stronie ołtarza. Tata zawsze stawał przy oknie na korytarzu, (kościół w Porycku miał krużganek wokół kościoła) patrząc prosto na ołtarz. W kościele jak spostrzegłem było dość dużo ludzi. Były tam całe rodziny, z małymi dziećmi na rękach. Wuj Palinko (kościelny) zadzwonił sygnaturką, a po chwili wszedł ksiądz Szawłosk z ministrantami, rozpoczęła się suma (nabożeństwo). Już nie pamiętam, w jakim momencie, ktoś wszedł do kościoła i krzyknął Ukraińcy- upowcy są przed kościołem. Zrobiło się ogromne poruszenie, ludzie zaczęli biegać, (do drzwi i z powrotem do ołtarza) dzieci płakały. Ale msza trwała nadal. Dopiero gdy otworzyły się główne drzwi i z nich zaczęto strzelać z karabinu maszynowego, zrobił się popłoch, ogromny krzyk i lament. Ludzie biegali tam i z powrotem, padali, klękali, modlili się i krzyczeli, a najwięcej było słychać krzyki małych dzieci.
Nie pamiętam już jak, ale zgubiłem gdzieś w tumulcie i ścisku Tośka. Zacząłem uciekać do drzwi wejściowych bocznych, przy drzwiach powstał ścisk i zamieszanie. Jak potem zrozumiałem to ojciec mój odwrotnie, po usłyszeniu strzałów wchodził z korytarza (krużganku) do kościoła, i jakimś cudem spotkaliśmy się tuz pod chórem (tam gdzie organista Zegarski grał do mszy na klawikordzie). Ojciec złapał mnie za rękę i pociągnął do wieży i schodami na chór, a przez ten czas słychać było pojedyncze strzały karabinowe. Tam już był organista Zegarski i jeszcze parę osób (nie pamiętam już ich nazwisk). Byli to znajomi mego ojca. Oprócz mnie było tam jeszcze kilka małych dzieci. Ojciec z Zegarskim pamiętali, że drzwi z wieży na poddasze krużganków, zostały zamurowane tylko na płaską cegłę i to na glinę, bo nie było wówczas cementu. Ponieważ nie było żadnych narzędzi, tata z Zegarskim scyzorykami zaczęli dłubać glinę i cegły zaczęły się ruszać, tak jedna po drugiej dłubiąc usuwano. Zrobiono nie wielki otwór i wszyscy obecni weszli na poddasze. Ktoś ostatni założył otwór cegłami. Było nas jak pamiętam kilka może z 15 osób w tym małe dzieci. Biegliśmy poddaszem aż do drugiej wierzy w której (wiedzieliśmy) że nie było tam schodów. W szybkim biegu przeszkadzały nam grube belki, podtrzymujące zadaszenie. Ale dzięki tym belkom mieliśmy się potem za czym później schować.
Biegnąc słyszeliśmy cały czas, jak strzelał karabin maszynowy i wtórowały mu pojedyncze wystrzały oraz wybuchy granatów. Nie zdawałem sobie sprawy, co się tam dzieje, ojciec ani znajomi nie zabierali głosu, nie mniej byli wystraszeni jak ja. Schowaliśmy się za ostatnią belką rusztowania i siedzieliśmy jak myszy, cicho i z zapartym tchem. W okuł nas było ciemno, gdyż jak już wspominałem nie było schodów z tej wieży. Wejście do wieży było zamurowane. Po jakimś czasie zobaczyliśmy w poświacie okna nad zakrystią, dwie postacie idące w naszą stronę. Byli to mężczyźni z karabinami szli w naszym kierunku. Zrobiło się małe poruszenie, ale tata powiedział siedźcie cicho to może nas nie zauważą. Wszyscy myśleli to samo, że może nas już odkryli. Dreszcz przeszedł chyba wszystkim po plecach Jeszcze bardziej przylepiliśmy się do belek i czekaliśmy, co będzie dalej. Oni uszli jeszcze z parę metrów, przechodząc przez belki poddasza i stanęli nadsłuchując, a my wstrzymaliśmy oddech. Po paru minutach tak silnego napięcia odetchnęliśmy, zauważyliśmy że oni (a byli to najpewniej mordercy z kościoła) zawrócili i odchodzą, a my odetchnęliśmy z ulgi. Zostaliśmy na razie uratowani przez grube belki poddasza. Ale za jakiś czas (może po pół godzinie) powietrzem targnął potężny wybuch, aż strop pod nami się zatrząsł, nie wiedzieliśmy co się dzieje. Za chwile do wierzy zaczął napływać czarny dym swąd palonej słomy. Tata domyślił się, że pewnie to „upowcy” wysadzili ołtarz lub katakumby hrabiów Czackich pod posadzką kościoła.
Gdy byliśmy zajęci ostatnimi przeżyciami i podsłuchiwaniem co dzieje się w kościele niespodziewanie zaczęło grzmieć i błyskać. Spadł duży (ulewny) deszcz, słyszeliśmy jak dudnił o blachę dachu. Bardzo głośno grzmiało. Okazało się, że burza była gwałtowna i trwała krótko, ale to wystarczyłoby ,,upowcy’’ wynieśli się z kościoła. To już było około czwartej godziny po południu. Takie było nasze napięcie przez ten czas, że nie liczyliśmy ile to wszystko trwało. Ktoś wszedł od zakrystii i powiedział nam, że Ukraińców już nie ma w kościele. Nie chcieliśmy uwierzyć. Pomalutku z duszą na ramieniu zaczęliśmy przechodzić przez belki w kierunku wyjścia, do naszej dziury w tamtej drugiej wieży. Wchodząc na schody wieży zobaczyłem pierwszą ofiarę, była to zamordowana kobieta. Leżała na schodach i to pamiętam głową w dół, nie żyła a kałuża krwi ściekła aż na dół schodów do kościoła. Wychodząc z wierzy do kościoła zobaczyliśmy, co się stało, ogarnęło nas przerażenie i strach.
Na posadce kościoła leżała biała powłoka i ludzie byli cali biali. Okazało się, że jak upowcy zapalili słomę by zdetonować pocisk artyleryjski (pocisk miał zniszczyć ołtarz) to posypał się tynk wapienny z sufitu i ścian kościoła. Ten pył pokrył wszystko białym proszkiem i kawałkami tynku (posadzkę i ludzi). Wybuch nie zdołał zniszczyć ołtarza. Tylko nadpalone zostały stopnie przed ołtarzem i dywany.
Dużo ludzi leżało w kałużach krwi, inni klęczeli, jeszcze inni wołali o pomoc. Widziałem jak jedni pomagali drugim by się wydostać z pod innych nieżyjących ciał. Jeszcze inni wynosili na rękach swoich zmarłych lub rannych. Ojciec przerażony tym, co zobaczył, przypomniał sobie, że w kościele był dziadek Józef Jezierski, zaczął go szukać, chodząc od jednych zwłok do innych, ale dziadka nie było ani wśród żywych ani zmarłych. Ojciec pociągnął mnie w kierunku zakrystii. Ale by tam dojść musieliśmy przejść przez kałuże krwi, w której leżały trzy kobiety. Jak mi się zdawało była to matka z córkami. Ojciec wziął mnie na ręce i przeniósł, by nie nadepnąć na leżące kobiety. Dziadka zobaczyliśmy jak stał schowany za bocznymi drzwiami. Były to duże drzwi, którymi wchodziło się do kościoła i do zakrystii.
Dziadek stał za tymi drzwiami był jakby nieprzytomny, miał osmalone (nadpalone) wąsy, i nadpaloną marynarkę. Pamiętam jak ojciec powiedział do dziadka, niech tata idzie do domu i powie Gienkowi, (to brat ojca, który mieszkał z dziadkami w Starym Porycku) by zabierał rodzinę i niech uciekają w kierunku Sokala. (Sokal był poza dawną granicą rosyjsko-austryjacką, czyli za okupacji niemieckiej w tzw. Generalnej Guberni). Dziadek zapytał ojca, a gdzie wy idziecie, ojciec odpowiedział, że w świat i że do Sokala.
Gdy rozmawialiśmy z dziadkiem to widziałem jak ludzie wychodzili, uciekali z kościoła, nieśli ranne dzieci na rękach. Wszyscy byli bardzo wystraszeni, widziałem niektórzy byli zbroczeni krwią. Szli do domów z nadzieją, że tam znajdą schronienie, a tam, jak się potem okazało, już na nich czekali upowcy, by dalej mordować. Tych co byli w domach i tych wracających z kościoła. Tak wymordowano całą rodzinę Palinków.
Po rozmowie z dziadkiem nie poszliśmy do Palinków (na szczęście), ani do naszego pokoju w baraku, chociaż był on po drodze. Poszliśmy w kierunku chutorów pod lasem, tam ojciec miał znajomego Ukraińca. Dawnego sąsiada z Pawłówki Kiryka Mielniczuka i na niego liczył, że nam pomoże. Biegliśmy opłotkami, unikając spotkania ludzi, tylko psy za nami szczekały. Po godzinie takiego biegu skryliśmy się w zagonie żyta (było wysokie, bo to już krótko przed żniwami) i czekaliśmy aż się ściemni by pójść do Kiryka.
Jak cicho i trochę drzemiąc siedzieliśmy, raptem usłyszeliśmy głosy Ukraińców, szli obok drogą. Opowiadali sobie jak to ,,strilały do lachiw” (strzelali do Polaków) w poryckim kościele. Pochyliliśmy niżej głowy i czekali aż przejdą. Aż tu nagle usłyszeliśmy ujadanie psa, zdrętwieliśmy ze strachu, ale prawdopodobnie był to jeszcze szczeniak. Gdyby to był stary pies to już by było po nas. Zdaliśmy sobie z tego sprawę, dopiero jak Ukraińcy odeszli, a pies przestał ujadać. Prawdopodobnie pies biegał wokół idących, oszczekując swych panów.
Kiryk nawet mocno się nie zdziwił, wysłuchał ojca o tym co się stało w kościele. Przyjął nas do swego domu, nakarmił i przenocował. Ja spałem z jego synem w łóżku, a tata w stogu siana. Tak było bezpieczniej i dla Kiryka i dla nas. Drugiego dnia (12 lipca) gospodarz na prośbę ojca pojechał do Palinków w Porycku i przywiózł nasze spakowane walizki. Jak mówił, nie jechał koło kościoła bo się bał, że spotka upowców. Od sąsiadów Palinków dowiedział się kogo z nich zamordowano w Kościele. (zamordowano dziadka Palinkę i jego wnuczkę, a księdza przy ołtarzu tylko raniono). Ojciec jak szedł do kościoła nie miał przy sobie dokumentów, ani żadnych pieniędzy (ale wszystko było w walizce ojca). Jak Kiryk wrócił z Porycka to powiedział nam, że upowcy po wyjściu z kościoła poszli mordować po domach. My z tatą uciekliśmy do Sokala.”
Tak wspomina cudem ocalona Leokadia Skowrońska z Aleksandrówki mieszkająca w Hrubieszowie:
„W roku 1943 maiłam dziesięć lat. Nasza wieś Aleksandrówka na Wołyniu boleśnie doświadczyła kilku napadów rezunów ukraińskich wywodzących się z naszych i sąsiednich wiosek. Najtragiczniejszy z nich nastąpił 15 lipca około godz. 21. Bandyci -uzbrojeni w widły, siekiery, maczugi, noże oraz broń palną okrążyli naszą wioskę i zaczęli spędzać ludzi w jedno miejsce. A gdy ktoś próbował uciekać, wówczas strzelali za nim. Schwytane dzieci brali za nogi i głową uderzali o węgieł domu czy innego budynku. Pamiętam dokładnie, jak moi rodzice podeszli do nas czwórki dziec, mówiąc, że banda jest bardzo blisko i musimy uciekać z wioski. Zrozpaczeni, w pospiechu pożegnali się z nami. Ojciec do przygotowanych przez mamę węzełków z pożywieniem włożył nam na drogę(zamiast pieniędzy, których w domu ograbionym przez wojnę nie było) po butelce bimbru mówiąc, że gdy będziemy głodne, to ktoś da nam za niego kromkę chleba lub talerz gorącej strawy. Rozbiegliśmy się w różne strony. Gdy dobiegłam do pszenicznego zagonu, padł strzał i poczułam straszny ból w nodze. Karabinowa kula przeszła przez stopę. Porażona postrzałem upadłam i zaczęłam się czołgać przez zboże do najbliższej wysokiej między, pod którą wygrzebałam jamę i w niej przeleżałam do świtu… ”
„Po tygodniu,w niedzielę czy poniedziałek – nie pamiętam dokładnie – usłyszałam we wsi jakieś odgłosy. Po chwili rozpoznałam głos Ukrainki – Ulany Sidor, naszej sąsiadki, z którą rodzice moi dobrze żyli, a ja nawet nazywałam ciocią. Głodna i obolała odważyłam się pójść do niej, ale nie mogłam stanąć na zranioną nogę, która mocno spuchła i bardzo mnie bolała. Z trudem doczołgałam się na pobliskie podwórze, na którym była owa ciocia i ze łzami w oczach zaczęłam ją prosić o kawałek chleba. Ona groźnie popatrzyła na mnie i z nienawiścią w oczach na cały głos wyrzuciła z siebie:
-
Ty polska mordo, jeszcze żyjesz?
Następnie chwyciła za stojącą przy ścianie motykę. Ze strachu nie czułam bólu okaleczonej nogi, tylko poderwałam się i zaczęłam uciekać. Mściwa Ukrainka, goniąc za mną, zgubiła mój ślad….”
„Wieczorem Łukajczuk, tak jak obiecał, przyszedł po mnie. Wsadził mnie w worek, zarzucił na plecy i zaniósł do swojego domu. W izbie obejrzał postrzeloną nogę. Była bardzo opuchnięta i czerwona. Po namyśle orzekł, że nie można zwlekać, tylko trzeba jechać do szpitala do Kowla. Ukrainiec Łukajczuk obwiązał mi twarz chustką i włożył mnie do tak zwanego maniaka, z którego karmi się konie w czasie postoju. Następnie przesypał mnie obrokiem i położył na wóz. Natomiast mego ukrywanego brata Stanisława, który był ranny w brodę w czasie ucieczki przed rezunami, posadził obok siebie i ruszyliśmy w drogę…”
„Tak dotarliśmy szczęśliwie do Kowla, gdzie przyjęto nas do zatłoczonego szpitala, a mnie zrobiono operację…”
„ Pewnego dnia lekarz oznajmił, że z nogi nic nie będzie, bo się nie goi i trzeba będzie ja uciąć. Strasznie się rozpłakałam, ale cóż mogłam zrobić. Tego samego dnia przyszedł do szpitala mój wybawca Łukajczuk. Wiadomość, którą mi przekazał, całkiem mnie dobiła. Moi rodzice oraz brat i siostra zostali w sposób bestialski zamordowani. Rodzice świadomi faktu, że ze wszystkimi Ukraińcami zawsze żyli w wyjątkowej zgodzie i z nikim nie mieli żadnych zatargów, opuścili las i wrócili do wioski. Jeszcze tego samego dnia miejscowi rezuni otoczyli nasz dom, włamali się do środka i najpierw bagnetami zakłuli moją jedenastoletnią siostrę Irenę. Później zaczęli znęcać się nad mamą. Ojciec wyrwał Asię z łap oprawców i stanął w jej obronie. Wówczas jeden z Ukraińców zastrzelił go. Następnie długo pastwili się nad 13-letnim bratem Henrykiem, zanim wyzionął ducha. Wszystkich pochowano na kukurzysku po spalonej stodole…”
„Najpiękniejsze lata zazwyczaj beztroskiego dzieciństwa i młodości przeżyłam w nędzy, poniewierce, głodzie, chorobie i ciężkiej pracy. Widziałam rzeczy tragiczne i straszne, wręcz niewyobrażalne. Nieraz byłam bliska śmierci. Prosiłam tez Boga, by zabrał mnie do siebie, gdyż jestem sama, chora bezbronna i głodna, pozbawiona miłości rodziców. Niepojęty w swej dobroci stwórca jednak nie pozwolił zgasić płomienia mojego życia. To, że przetrwałam grozę tamtych lat pożogi, krwi i zagłady Polaków, zawdzięczam jedynie Bogu Wszechmogącemu.
W maju 1991, dzięki staraniom i szczególnej pomocy Pani Teresy Radziszewskiej, sekretarza Zarządu Głównego Stowarzyszenia Upamiętnienia Polaków Pomordowanych na Wołyniu, udało mi się ekshumować szczątki mojej rodziny z Aleksandrówki i przenieść je na cmentarz w Hrubieszowie oraz sprawić katolicki pogrzeb. Marzyłam o tym przez prawie pół wieku i wreszcie spadł mi kamień z serca. Jestem bardzo szczęśliwa, że doczekałam chwili, gdy mogę uklęknąć przy grobie moich najbliższych i modląc się, odbywać z nimi nigdy niekończącą się rozmowę.”
Wspomnienia Pani Leokadii Skowrońskiej pochodzą z książki dr Lucyny Kulińskiej pt. Dzieci Kresów I
Obowiązkiem następnych pokoleń Polaków jest pamiętać o ofiarach tamtych tragicznych wydarzeń.
To było ludobójstwo. Ponad 100 tys. Polaków (a według niektórych źródeł nawet 130 tys.) zginęło z rąk nacjonalistów ukraińskich na Wołyniu. Masowe mordy trwały od lutego 1943 do lutego 1944 r. Ich apogeum była tzw. krwawa niedziela 11 lipca 1943 r.
Tylko prawda pozwoli nam budować dobre relacje z narodem ukraińskim.
Nadzieję taką daje fakt skierowanego listu 148 deputowanych Ukrainy do Marszałek Sejmu RP Pani Ewy Kopacz w którym czytamy:
„Niedawno Senat RP podjął rezolucję w sprawie czystek etnicznych w Polsce z elementami ludobójstwa wobec polskiej ludności przez UPA w latach 1943/44.
Wiemy, że ten temat wywołał kontrowersje nie tylko w polskim parlamencie, ale w całym społeczeństwie polskim. Wielu uczestników tej dyskusji krytykowało zwolennicy [zwolenników] rezolucji za to, że w ten sposób wywołują sprzeczności pomiędzy dwoma narodami, wzywają do historycznej walki, zatkają [wbijają] klin między naszymi krajami.
Zdecydowanie nie zgadzamy się z taką interpretacją. Prawdy historycznej nie można ukrywać. Przecież, przymykając oko na zbrodnie, sami w ten sposób stajemy się ich wspólnikami…”
„Rozwój i wzmocnienie przyjaźni międzynarodowej pomiędzy Ukrainą i Polską uważamy za niemożliwe w wypadku stracenia [utraty] pamięci o setkach tysięcy niewinnych obywateli – Białorusinów, Polaków, Żydów, Cyganów, Rosjan, Ukraińców, wszystkich tych, którzy zginęli w rzezi wołyńskiej. Nie wybaczymy tego sobie…”
„Dlatego właśnie dzisiaj potrzebujemy prawdy o rzeczywistym obliczu ukraińskiego nacjonalizmu. Jak pisał znany historyk Wiktor Poliszczuk, „bez przezwyciężenia nacjonalizmu ukraińskiego nad narodem Ukrainy zawiśnie groźba degeneracji”.
Dlatego zwracamy się do Pani jako do Marszałka Sejmu, z gorącą prośbą o wspieranie rezolucji Senatu o uznanie masakry wołyńskiej faktem ludobójstwa popełnionego przez Unię [Organizację] Ukraińskich Nacjonalistów-Ukraińskiej Powstańczej Armii, i o potępienie przestępstw ukraińskich nacjonalistów.”
W Hrubieszowie żyją jeszcze ludzie, którzy byli świadkami tamtych wydarzeń. Rozmawiałem z osiemdziesięcioletnim hrubieszowianinem, który opowiadał o wydarzeniach w Zygmuntówce na Wołyniu. Prosiłem niech pan to opisze. Panie boje się.
Jak uczcimy pamięć ofiar my hrubieszowianie? Niektórzy pomodlą się za ofiary ludobójstwa. A może ktoś położy kwiaty i zapali znicz na grobie gdzie spoczywają szczątki rodziny Pani Leokadii Skowrońskiej.
Wacław Mucha
Na zdjęciu – grób Nowakowiczów.