Określenie „kultura rolna” ogrodniczce powinno kojarzyć się jednoznacznie, ale mnie kojarzy się dwuznacznie. Prócz tradycyjnego znaczenia, kojarzy mi się z „kulturą buraka”, czyli zwyczajnie z brakiem kultury zarówno tej na co dzień, jak i tej od święta.
Za czasów słusznie minionych pewna dziewczyna jeździła na Bazar Różyckiego posłuchać „dobrej muzyki”. Dla niej dobrą muzyką było rzępolenie na harmonii melodyjnych piosenek. W tamtych czasach radio nadawało tylko muzykę poważną albo radzieckie czastuszki. Człowiek był spragniony ładnych melodii, ale niekoniecznie ludowych. Dobry film był rarytasem. Oazą prawdziwej kultury był teatr, w który cenzura ingerowała chyba najmniej. W literaturze pięknej dominowały propagandowe gnioty, ale spod lady można było kupić coś wartościowego. Dostępność do tych dóbr była jednak bardzo ograniczona.
Tamtejszy niedostatek zastąpiła obecna klęska urodzaju. Teraz „artystą” może zostać każdy i to w dowolnej dziedzinie (pewnie jedynie z wyjątkiem architektury). Co więcej, żaden talent ani wykształcenie nie są wymagane. Powszechny kult bylejakości wymaga wręcz niedoskonałości pod każdym względem. Jedyny warunek to poprawność polityczna.
Łatwo to zaobserwować w serialach telewizyjnych. Popularność seriali bierze się z podpatrywania codzienności i przedstawiania jej w skrystalizowanej formie. Dobry spektakl to taki, który pokazuje prawdę, z tym, że sam problem może, ale nie musi być interesujący. Obserwujemy tu sprzężenie zwrotne. Serial pokazuje wzorce zachowań, takie jak np. nachalne narzucanie się dziewczyn niemrawym chłopakom, co jest bardzo trendy i zgodne z gender. I oto wystarczy przejść się ulicą, żeby zaobserwować namolne zachowanie dziewczyn i napastowanych bezradnych chłopaków.
Ot, swoista kultura rolna buraka pastewnego.
Małgorzata Todd
Z pamiętnika
Młodej Rosjanki
Fragment 2
Saszeńka trochę narozrabiał. Świętowaliśmy jego powrót z urlopu, na którym się tak świetnie spisał. Zabił trzech ukraińskich faszystów. Niespodziewanie zabrakło nam ja zwykle wódki i ktoś musiał pojechać do miasta. Saszeńka wsiadł do swojego nowiutkiego samochodu. Uprzedzałam, że jest zbyt pijany, ale on się uparł. Włożyłam mu więc do kieszeni dzieńgi – taka stała taryfa dla milicji, która zawsze czeka za zakrętem.
Kiedy go zatrzymali, wyjął z kieszeni przez pomyłkę zamiast pieniędzy, pistolet i zaczął strzelać do wiwatu. To nas sporo kosztowało, no bo prócz milicjantów, trzeba było zapłacić prokuratorowi. Strach pomyśleć co by było, gdyby jeszcze sędziego trzeba było odpowiednio wynagrodzić. Ale wszystko dobrze się skończyło i nawet nie tak drogo, bo okazało się, że jeden z tych zabitych przez Saszeńkę faszystów był osobistym wrogiem emerytowanego oficera KGB, naszego sąsiada.