Marta Szpinda uczennica Zespołu Szkół nr 1 rozmawia z p. Stanisławem Nowakiem, wieloletnim nauczycielem Zespołu Szkół Mechanizacji Rolnictwa w Hrubieszowie (obecnie Zespół Szkół nr 1).
***
Marta Szpinda: Jak wspomina Pan pracę w naszej szkole?
Stanisław Nowak: Bardzo sympatycznie. Ciągle wracam wspomnieniami, opowiadam o swojej pracy w szkole mechanicznej uczniom z liceum. Pozostały mi praktycznie tylko pozytywne wspomnienia. Do szkoły mechanicznej trafiłem w osiemdziesiątym trzecim roku i to zupełnie przypadkowo, w trakcie roku szkolnego. W połowie września zadzwonił do mnie ówczesny dyrektor – p. Tuczapski. Ponieważ jeszcze w czasach studenckich, szukając zatrudnienia, min.: przeszedłem się po szkołach, żeby zorientować się jakie są tutaj możliwości pracy. Nie ukrywam, że od początku myślałem o pracy w szkole. Nie była to decyzja łatwa, tak było i jest w dalszym ciągu, że warunki materialne jakie oferuje się nauczycielom odbiegają od tego, co oferuje przemysł. Tak się złożyła, że znalazłem zatrudnienie w cukrowni w Strzyżowie i pomimo pracy w przemyśle, ciągle myślałem jednak o pracy w szkole. Nie było to proste, gdyż wszystkie etaty były zajęte i mówiąc szczerze, zwątpiłem w oczekiwaną karierę pedagogiczną.
Zupełnie niespodziewanie – pamiętam datę 17 września- odebrałem telefon, akurat miałem wtedy rozruch w cukrowni, niesamowite urwanie głowy. Ktoś do mnie zadzwonił, a ja w tym zamieszaniu nawet nie usłyszałem nazwiska. Głos przez telefon wydał mi się znajomy, myślałam, że jest to jeden z moich kolegów i całe szczęście, że nie zwróciłem się na „Ty”. Przypominam sobie słowa „Pamięta pan, jak kiedyś rozmawialiśmy, na temat pracy w szkole? Mam dla pana godziny. Niech pan do mnie przyjedzie”. Okazało się, że następnego dnia mam już uczyć, w zastępstwie za nauczyciela, który zachorował. Pamiętam, że przyjechałem do szkoły trochę zszokowany. Ówczesny wicedyrektor, pan A. Szkudziński, podał mi zakres klas i poinformował, że od jutra mam już prowadzić zajęcia. Udało mi się ustalić, że na przygotowanie mam trzy dni. Muszę powiedzieć, że takich momentów jak pierwsza lekcja, spotkanie z klasą po prostu się nie zapomina. Okazało się, że połowa uczniów była mi znana nie tylko z widzenia, ponieważ od roku siedemdziesiątego ósmego prowadziłem dyskoteki w klubie „Słoneczko” w którym często się pojawiali. Było to więc spotkanie, z ludźmi których już znałem. No i tak to się właściwie zaczęło, tę klasę wspominam do dziś bardzo sympatycznie, podobnie zresztą jak wszystkie klasy. O młodzieży tej szkoły, mogę powiedzieć tylko same pozytywne rzeczy.
M.Sz.: Kiedy wymienia się nazwisko Stanisław Nowak, kojarzy się ono głównie z radiem. Był Pan założycielem radia w naszej szkole. Skąd właściwie wziął się pomysł?
S.N.: Radio to realizacja moich pomysłów jeszcze z lat licealnych. Kiedy rozpocząłem naukę w liceum Staszica (sam się sobie dziwię, jak się na to zdobyłem) będąc w pierwszej klasie liceum, poszedłem do ówczesnego dyrektora i powiedziałem, że chcę założyć w szkole radio. Nie zapomnę do dzisiaj, jak dyrektor patrzył na mnie z góry zza biurka. Byłem wtedy dopiero w wieku, obecnie ucznia II kl. gimnazjum, więc było to dla niego dość szokujące, jednak mój pomysł został przyjęty pozytywnie. Włączył się do tego uprzedni profesor wychowania plastycznego i zajęć technicznych, pan Leszek Korczak. Próbowaliśmy wspólnie uruchomić odpowiednie instalacje, okazało się jednak, że była w fatalnym stanie i nic z tego nie wyszło. Po latach zacząłem działać w hrubieszowskich klubach muzycznych, prowadziłem dyskoteki od roku 76 przez ponad dwadzieścia lat, była to zawsze jakaś praca z mikrofonem. W międzyczasie pojawiła się „telewizja Hrubieszów” z którą współpracowałem i do której również z naszych uczniów wytypowałem prezenterów. Był to bardzo ciekawy okres, bo istotnie realizowaliśmy programy w trudnych warunkach i bardzo prostymi środkami. Teraz są dostępne o wiele doskonalsze środki, wtedy był trudniej, ale działaliśmy i ludzie nas oglądali. Nie zapomnę, jak Wojtek Drączkowski, maturzysta roku dziewięćdziesiątego dziewiątego, którego niejako na siłę wypchnąłem przed kamerę, później miał tę satysfakcję. Powiedział do mnie: „Sorze, idę kiedyś przez osiedle, a dzieciaki z piaskownicy krzyczą jeden do drugiego: popatrz, popatrz! Pan z telewizji!”. Teraz jest w Stanach Zjednoczonych, mamy nieco luźniejszy kontakt, ale kiedy działałem tu w radiu, korespondowaliśmy, prowadziliśmy audycje. Sam jestem zdziwiony, że przy tak ograniczonych środkach technicznych, udawało nam się realizować nawet audycje w skali globalnej na żywo. Zawsze, na rozpoczęcie roku szkolnego, 45 min przed rozpoczęciem uroczystości, robiliśmy audycje na żywo. Ja siedziałem w studiu, Krzysiek Gęborys z mikrofonem, przez telefon Wojtka Drączkowskiego na początku miałem w Lublinie, później kiedy był w Stanach, miałem trochę gorzej. Musiałem go pilnować od godziny szóstej rano, żeby nie zasnął. Kiedy u nas była ósma rano, tam była druga w nocy. No więc ja byłem w studiu, Grzesio na boisku a Wojtek w Detroit i wszyscy, we trójkę prowadziliśmy audycję. Także w ten sposób to funkcjonowało.
Poza tym muszę powiedzieć, że pierwsze stereofoniczne nagłośnienie w historii naszego miasta, było w naszej szkole, podobnie jak rejestracja na video. Po raz pierwszy też, prezentacja fragmentu tejże studniówki odbyła się na ekranach telewizorów, za pośrednictwem telewizji Lublin, w „Panoramie Lubelskiej” i w kultowym programie „5, 10, 15” w telewizji warszawskiej. Był to rok osiemdziesiąty ósmy. Pierwsza publiczna prezentacja muzyki z płyty kompaktowej również odbyła się w naszej szkole, na studniówce, także trochę tych premier było.
M. Sz.: Brał Pan czynny udział w organizowaniu tych studniówek. To również należało do Pana zainteresowań?
S.N.: Tak. Tą działalność traktowałem jak swego rodzaju uprawianie sportów ekstremalnych, po prostu pewne wyzwanie. Przyszedłem do tej szkoły, z pewnymi stereotypami, ponieważ jestem absolwentem Staszica. Natomiast, krążyły zawsze pewne opinie, że młodzież w ZSMR jest trochę słabsza. Jednak będąc tutaj, stwierdziłem, że jest to absolutna nieprawda, wprost przeciwnie. Spotkałem się przede wszystkim z pozytywnym nastawieniem. Oni tylko czekali na pomysły, rzucałem im propozycje i to wszystko było realizowane. Te dekoracje, owszem wyglądały efektownie, ale jaki był cykl przygotowań. Projekt i decyzja o formie tej dekoracji zapadała na tydzień przed studniówką, ale rok wcześniej poprzedzającą. Pierwsze zebranie, na temat studniówki i dekoracji odbywało się już rok wcześniej. Czyli przed wakacjami, które poprzedzały rok maturalny, była już ustalona koncepcja dekoracji. Chciałem w ten sposób dać czas młodzieży, na zorganizowanie materiału i miejsca do realizacji, ale zaczynaliśmy już od początku października. Ustaliliśmy składy, na każdy dzień tygodnia piątka uczniów przychodziła od godziny siedemnastej do dziewiętnastej i tak pracowaliśmy od października do studniówki. Później, kiedy elementy były przygotowane, a dekoracja wykonana, na tydzień przed studniówką dostawaliśmy salę. Dekorowanie zaczynaliśmy w czwartek, na tydzień przed studniówką. W piątek rano rozpoczynał się program minutowy, działo się coś, co więcej się już nie powtórzyło. Od rana otwieraliśmy drzwi, młodsi uczniowie mogli wejść, zapalaliśmy światła, grała muzyka, oni wchodzili, oglądali dekoracje tak do dużej przerwy. Na przerwie była ustawiana dekoracja do kabaretu i odbywał się próba. Właściwie studniówka zaczynała się w piątek, od godziny 15.30, czyli od próby generalnej poloneza. Później ostatnia próba do kabaretu, ustawialiśmy na sali oddzielną dekorację na występ. Próba generalna odbywała się od godziny 17.00, na publiczności zasiadało wówczas około dwustu osób, absolwenci, uczniowie liceum i chociaż nie było żadnych plakatów, zawsze był tłum. Zawsze zapowiadałem próbę, a potem wychodziłem, zostawiając sobie przyjemność oglądania premiery na studniówce. Kabaret trwał do godziny 19.00, oczywiście wszystko rejestrowała ekipa naszej szkolnej telewizji, a od godz. 20.00 wieczór z płytą kompaktową. To były czasy, kiedy ludzie jeszcze nie mieli odtwarzaczy, ale to nagłośnienie i aparatura, cała przestrzeń akustyczna, która dzięki dekoracji była bardzo dobra, można było słuchać wersji stereo w świetnej jakości, co robiło wrażenie. Około setki maturzystów i nie tylko, słuchało piątej symfonii Beethovena w absolutnej ciszy, jak na sali koncertowej. Poza Beethovenem graliśmy też Wagnera, albo Pink Floydów, Dire Straits i różne inne kultowe kawałki. Wieczór z płytą kompaktową kończył się gdzieś około 22.00, ale to nie był jeszcze koniec. Wychodziła publiczność i zostawali ci najwierniejsi, maturzyści, którzy przygotowywali sale do studniówki. Myli podłogę gorącą wodą z płynem i to w dodatku na kolanach. Następnie, ponieważ oświetlenie do rejestracji było olbrzymie, kiedy się to włączyło promieniowanie cieplne było tak błyskawiczne, że podłoga wysychała w przeciągu 10 min. Wtedy trzeba było ją zapastować i wyfroterować, więc kończyliśmy to około 00.30. Wówczas sala była już naprawdę przygotowana, włączaliśmy nastrojową muzykę i nikt nie chciał wychodzić, wtedy właśnie robiliśmy zdjęcia. Wychodziliśmy koło 01.30.
W sobotę była już premiera, wszystko zaczynało się o 19.00, godzina zabawy, później wszyscy szli na poczęstunek, abyśmy mieli czas, na przygotowanie kabaretu. O godz. 21.00 rozpoczynaliśmy kabaret, przygotowanie i właściwie prawdziwa zabawa rozpoczynała się od 23.30, ale nikt nie narzekał. Chodziło o pewne przeżycie artystyczne, no i taka zabawa „na luzie” trwała do godz. 6.00. Nie zapomnę roku osiemdziesiątego dziewiątego, był to bardzo ambitny rocznik, bardzo angażowali się w przygotowania. Był taki moment, że do ekipy technicznej (którą tworzyły młodsze roczniki) brałem ludzi z liceum. Była to wówczas szkoła męska, więc dziewczyny zapraszano z innych szkół. Pamiętam jak moi uczniowie powtarzali mi słowa swoich koleżanek z liceów: „Załatw mi jakiegokolwiek chłopaka, byle bym była na tej studniówce”.
W niedzielę, od 16.30 prowadziłem poprawiny, czyli taką dyskotekę, która kończyła się zawsze o północy. Impreza odbywała się przy muzyce mechanicznej, ale w nastroju eleganckim, były momenty, że graliśmy walca. No i standardowy koniec. Była tradycja, że ostatnia piosenka, dedykowana maturzystom, pojawiała się następnego roku, jako przedostatnia, więc na koniec dedykowałem piosenkę dla maturzystów również z minionego roku, czyli taką piosenką kończyła się studniówka rocznika dziewięćdziesiątego, kiedy świętował rocznik dziewięćdziesiąty pierwszy. Kończył się bal i od tego momentu maturzyści, mieli zakaz wstępu na sale, natomiast dla mnie, sprawa się jeszcze nie kończyła, ponieważ trzeba było to wszystko rozebrać. Obowiązywała tradycja, że w poniedziałek, na 8.00 zjawiały się ekipy z klas rok młodszych. Dlaczego tak? Po pierwsze, aby przyjrzeli się, jak konstrukcyjnie wygląda dekoracja, po drugie, rzucałem im wówczas hasło: „studniówka rocznik dziewięćdziesiąty drugi”. Wszystko musiał być zorganizowane tak, aby był jakiś efekt, widzowie widzieli wszystko, co było gotowe, my przeżywaliśmy to inaczej. Uważam, że wszyscy, którzy teraz to wspominają, intensywniej myślą o przygotowaniach. Mówię o tym, na swoim przykładzie, ponieważ podczas swojej własnej studniówki, znacznie lepiej pamiętam przygotowania do zabawy i organizację kabaretu, niż samą dyskotekę.
M. Sz.: To, o czym Pan mówi, ten zapał uczniów robi ogromne wrażenie.
S.N.: Tak i to było możliwe tylko w tej szkole, ponieważ potrzebne były umiejętności techniczne, warsztaty, narzędzia. Przy okazji, malowaliśmy jeszcze obrazy, które do tej pory są w szkole, robiliśmy kopie Matejki, Kossaka.
M. Sz.: Robiąc to wszystko, działając, ma Pan jakiś autorytet, swój wzór?
S.N.: Oczywiście, wspominam z wielkim uznaniem i sentymentem moich profesorów z liceum, min.: pana prof. Leszka Korczaka, który pomagał przy tych wszystkich studniówkach jako plastyk. Służył nam radą, pomocą i od niego min.: wziąłem to zaangażowanie. Każdy z moich profesorów przekazał mi coś niepowtarzalnego, co staram się przekazać dalej. Poza tym każdy człowiek ma jakieś powołanie, pomysł na spełnienie swojej osobowości. Tak się złożyło, że zainteresowanie w dziedzinie muzyki i radia miało miejsce i możliwość realizacji. Cały czas powtarzam, że lata spędzone w tej szkole, traktuje jak jeden z najwspanialszych okresów mojego życia. No ale czasy się zmieniają, teraz uczę w innej szkole (Zespół Szkół nr 2) i tamtą młodzież, staram się aktywizować do działania.
M. Sz.: Pana zdaniem, jak powinien być dobry radiowiec?
S.N.: Radiowiec przede wszystkim musi chcieć, to jest pierwszy i absolutnie podstawowy warunek jakiegokolwiek działania w radiu. Następnie trzeba pracować, doskonalić umiejętności w warsztacie radiowym. Ja sam, cały czas się uczę, a nabyte umiejętności staram się przekazać młodszym. Jeżeli trafiają się osoby które, że tak powiem, „zaraziły” się tym radiem, to faktycznie coś z tego wychodzi. W mojej obecnej szkole, mamy już korespondenta we Wrocławiu, jest nim nasz absolwent, który współpracował z nami. Radio to śmiertelna choroba, kiedy połknie się już bakcyla, nie da się z tego wyjść. Można przestać na jakiś czas, ale zawsze się powraca. Po prostu, radiowcem zostaje się do końca życia.
M. Sz.: Jest jakiś projekt, z którego jest Pan szczególnie dumny?
S.N.: Trudno powiedzieć. Nie traktuje niczego, jak zamkniętego rozdziału. Cieszę się, że przez dwadzieścia parę lat, dzięki mojej pracy studniówki w szkole mechanicznej zdobyły pewien prestiż. W pewnym momencie byliśmy nawet najlepsi na świecie i nie są to żarty. Woziłem zdjęcia ze studniówek do Londynu, kiedy jeździłem na kursy języka angielskiego. Przyjeżdżali tam ludzie z całego świata, pokazywał im zdjęcia, pytając, czy ktoś widział lepsze realizacje, nikt nie potrafił mi powiedzieć, że gdzieś było lepiej. Wobec tego, byliśmy najlepsi na świecie. Jest to przede wszystkim powód do satysfakcja dla młodzieży, która udowodniła, że reprezentuje wysoki poziom i nie ustępuje nikomu. Byliśmy nawet zaproszeni do programu „Kawa czy herbata”, zupełnie niespodziewanie. Było to w roku dziewięćdziesiątym dziewiątym, rozmawiał wtedy z nami p. P. Gębarowski i mogliśmy zaprezentować zdjęcia. Byliśmy emitowani w najlepszym czasie antenowym, o godz. 6.30 kiedy wszyscy jeszcze są w domach. Miałem później mnóstwo telefonów min.: od koleżanek z liceum, z którymi nie widziałem się wiele lat.
(S.N.: od siebie)
To wszystko trwało wiele lat, więc można mówić jeszcze długo. Kiedy byliśmy pokazywani w mediach (TVP1, Polonia) odezwały się media lokalne, „Tygodnik Zamojski” publikował przez dwa lata z rzędu artykuły o organizacji naszych imprez. Dla mnie największa satysfakcja była wtedy, kiedy obserwowałem moich uczniów i widziałem, że czują się tak osoby, którym inni próbują dorównać. Moja działalność pozalekcyjna powoduje, że do dziś mogę cieszyć się sympatią moich dawnych uczniów.
Bardzo istotną rzeczą jest, że dobrym twórcą techniki, może być tylko człowiek o zdolnościach humanistycznych. Cała wiedza techniczna, jest jak narzędzie, jak laptop, natomiast trzeba umieć posługiwać się tym w sensowny sposób, po to, aby zrobić coś dobrego. Dlatego wiedza humanistyczna, jest generalnie rzecz biorąc ważniejsza, od technicznej.
***
Info: ZS nr 1
_________________________________________________
Hrubieszow LubieHrubie 2010