Kilka lat temu odbyłem kilkanaście rozmów z mieszkańcami Gdeszyna. Dotyczyły czasów przed II wojną światową i okresu II wojny światowej, życia religijnego, okupacji, stosunków polsko-ukraińskich. Głównym tematem byli duchowni, ks. Franciszek Sokół – weteran I wojny światowej, ks. Bazyli Stysło – łagiernik i oczywiście bł. ks. Zygmunt Pisarski – męczennik.
Dzisiaj przeglądam notatki, odsłuchuję nagrania, których wówczas dokonałem, wspominam ludzi, którzy dzielili się ze mną wspomnieniami, a którzy już w większości odeszli.
Chciałbym w skrócie przypomnieć postać ks. Bazylego Stysły, osoby nietuzinkowej ze względu na swój życiorys. Jego życiowa droga rozpoczęła się na Kresach Rzeczpospolitej, jeszcze przed odzyskaniem przez Polskę niepodległości. Urodził się 12 stycznia 1887 roku. Był synem rolników Bazylego i Pelagii z domu Masełko. Przyszły ksiądz pochodził z rodziny o wyznaniu prawosławnym. Być może jego rodzice byli dawnymi unitami (grekokatolikami), które to wyznanie pod zaborem rosyjskim zostało przez carat zlikwidowane w 1839 roku. Kiedy został księdzem, tego nie wiemy. Wszyscy moi rozmówcy zgodnie twierdzili, że był duchownym obrządku wschodniego. Jeszcze w trakcie I wojny światowej trafił na zesłanie na Wyspy Sołowieckie. Z więzienia miał go wyciągnąć sam Dierżyński, jednakże można to uznać za legendę. W każdym razie po rewolucji bolszewickiej przyjechał do Lublina, gdzie znajdowali się jego dwaj synowie. Żona zmarła w połogu, gdy ksiądz był uwięziony. W okresie międzywojennym pełnił posługę kapłańską już jako duchowny obrządku łacińskiego w Stężarzycach na Wołyniu. Do Gdeszyna przyjechał prawdopodobnie jeszcze w wojnę. Na pewno było to po styczniu 1943 roku, czyli po śmierci ks. Pisarskiego. Najpewniej ks. Stysło trafił tutaj z polskimi uchodźcami z Wołynia. Wkrótce potem wiosną 1944 roku wraz z polską ludnością zbiegł w okolice Annopola. W połowie 1944 roku powrócił do Gdeszyna jako proboszcz miejscowej parafii. Miał już za sobą poważny bagaż doświadczeń. Obaj jego synowie zginęli w polskiej partyzantce.
Ks. Bazyli Stysło zmarł w lubelskim Państwowym Szpitalu Klinicznym w wyniku choroby serca i opłucnej dnia 30 grudnia 1958 roku kwadrans przed godziną dwunastą. Odszedł opatrzony Świętymi Sakramentami przez kapelana szpitala. Pogrzeb odbył się 2 stycznia 1959 roku. Jego grób znajduje się na cmentarzu w Gdeszynie.
W tym momencie chciałbym oddać głos kilku osobom, które znały ks. Stysłę i z serdecznością go wspominały.
1. Janina Kapik z domu Markowicz urodzona w 1921 roku w Gdeszynie. Rozmowa odbyła się w domu Janiny Kapik dnia 31 lipca, 1 sierpnia i 13 września 2008 roku oraz 24 stycznia 2009 roku w Gdeszynie.
– Interesuje mnie też ksiądz Stysło. Zebrałem trochę informacji u państwa Rypińskich, u pani Stopyra, u pana Łozy, u pani Wyszyńskiej.
– Ksiądz Stysło był żonaty. Miał synów. Przyjaźniłam się z jego gospodynią. Ksiądz był przyjacielski. Dogadywali się z moim mężem. Jako kapłan był bardzo obowiązkowy. Kazanie mówił od serca, nie czytając. Było ono na czasie, czy do Ewangelii, czy odnoszące się do życia wiejskiego. Gdy komuś trzeba było przygadać z ambony, to też potrafił. Nie zawsze ten słuchał, co do niego jego tyczyło. Wiem, że miał ciocię – pani Serkies, mieszkała w Lublinie. Była to siostra żony. Żona była z Serkiesów. To była stara panna. Wychowała mu synów. Żona umarła wcześniej, przy urodzeniu drugiego syna. Ksiądz Stysło był dobrym gospodarzem. Sam uprawiał ziemię. Chował bydło, konie. Gospodyni się tym zajmowała. Proboszcz Stysło 2 grudnia 1944 roku dał nam ślub, mnie mężowi Janowi. Była to sobota przed adwentem. Wcześniej zażądał metryki urodzenia męża, który pochodził z Zimnej Wody pod Lwowem. Ja z jego siostrą i jej sąsiadką pojechałyśmy po dokument i po wielu trudach zdobyłyśmy go. W Przemyślu za pół litra wódki jeden przemycił nas w wagonie na Wschód. Tam nas nie chcieli odkluczyć. W zimnej wodzie pociąg się nie zatrzymał, a byłyśmy pewne, że wyskoczymy. Pociąg jechał dalej do Lwowa. Tam by nas przyłapali. One miejscowe, to by zostały. W lasku koło Zimnej Wody zeskoczyłyśmy. U męża siostry przenocowałyśmy. Metryki w domu nie znalazłyśmy i poszłyśmy do księdza, który wydał metrykę. Wróciłyśmy z taborem wojskowym, w braku. Ksiądz Bazyli ochrzcił również wszystkie nasze dzieci, dwóch synów i córkę. Proboszcz zmarł zimą w lubelskim szpitalu. Ciało zostało przywiezione do Horyszowa Ruskiego skąd furmanką, końmi, po błocie w asyście parafian przewieziono je do Gdeszyna. Wizyty pasterskie czasami kończyły się u nas. Bardzo nam jednak brakowało później tego księdza…
– Jak ksiądz Stysło się wysławiał? Czy było słychać, że jest ze Wschodu?
– Nie, normalnie mówił, mimo że był z Kresów. I jego gospodyni też stamtąd była i nikt nie powiedziałby, że są stamtąd.
– Czy mówił coś o zesłaniu?
– To mi opowiadał mój brat, który mieszka w Pabianicach. Bolesław, urodził się w 1918 roku. Dzwoniłam do niego, by zapytać i zapisałam: W bezpośredniej rozmowie ksiądz Bazyli Stysło podał, że był proboszczem greckokatolickiej parafii w Żytomierzu. Stamtąd trafił do sowieckiego więzienia i dostał karę śmierci. Wywieziono go do Moskwy, gdzie zachorował i znalazł się w szpitalu. Do szpitala przyjechał na inspekcję Feliks Dzierżyński. Wszyscy chorzy z wyjątkiem księdza Stysły wstawali z łóżek, gdy wizytator przechodził przez sale. Dzierżyński zapytał go:
– Czemu ty nie wstajesz?
– Bo jestem chory.
– Kim jesteś?
– Księdzem.
– Jakiej narodowości?
– Polskiej.
W tym czasie ksiądz Stysło zemdlał. Dzierżyński powiedział lekarzom:
– Jeżeli on umrze, to ja was wszystkich powystrzelam.
Gdy ksiądz się ocknął, ujrzał nad sobą lekarzy. Po tym zdarzeniu sąd w Moskwie zamienił Styśle karę śmierci na zesłanie, którą miał odbywać na wyspach. W czasie odbywania kary zmarła mu żona. Gdy powrócił, poszedł do seminarium. Odtąd był księdzem rzymskokatolickim.
2. Janina Tkacz z domu Sobczuk, pseudonim „Szarotka”, żołnierz Armii Krajowej, urodzona w 1925 roku. Rozmowa odbyła się w Zaborcach dnia 24 stycznia 2009 roku.
– Za czasów księdza Pisarskiego nie było pani w Gdeszynie?
– Nie.
– Ale za Stysły już tak?
– Tak, za Stysły tak.
– Jak pani go zapamiętała?
– Ileż razy u niego byłam na imieninach! Robił przyjęcia dla chóru. Tyle lat i zawsze imieniny były u księdza.
– Śpiewaliście na imieninach?
– O jakżeż nie! Śpiewaliśmy i ksiądz też. Zawsze ksiądz płakał bardzo. Postradał bliskich, żonę, synów. Wesołych Świąt życzymy wam… Już zapomniałam…
i wam z salonów, wygodnych, jasnych
i wam z izdebek wilgotnych, ciasnych
i wam co w trudzie spędzacie życie,
wam co za krajem swoim tęsknicie,
wszystkim wam ślemy szczere życzenia,
niech Bóg w radości smutek przemienia,
niech się rozjaśnią zbolałe czoła,
gdy huczne gloria zabrzmi dokoła
A jak Wielkanoc, to huczne alleluja zabrzmi dokoła. A ksiądz już płacze. Tak…Wesołych Świąt życzymy wam… To się śpiewało. Melodia do tego była, jak marsz. Chórzystką byłam, całe panieństwo, i gdy byłam mężatką i wdową. Chór prowadził Libensztajn. Był trochę Sieniatyński, młody organista. Należałam do zarządu Caritasu, było nas cztery osoby za Stysły. Współpraca z księdzem układała się bardzo dobrze. Jego gosposia była chrzestną mojego nieżyjącego brata Mariana, Kazia Domańska. Mieszkaliśmy koło plebanii, tośmy sąsiadowali. Najbardziej przeżywał Wielką Niedzielę i Wigilię. Kiedyś był unijackim księdzem, prawdopodobnie. I jak umarła mu żona, poszedł na polskiego. Dwóch synów mu zginęło, jeden na Wołyniu, a jeden w powstaniu, Włodek i Klaudiusz. Jego łzy opowiadały o tym w te Święta. Za dużo nie, ale troszeczkę czasem coś o tym powiedział. Bardzo był ludzki. Na moich ślubach był, na jednym i na drugim, dwa razy mi dawał ślub. Przeżył on wszystkiego niemało.
3. Maria Cymborska z domu Senkowska urodzona w 1924 roku w Zaborcach.
Rozmowa odbyła się w Zaborcach dnia 24 stycznia 2009 roku
– Jak pani zapamiętała księdza Stysłę?
– A pamiętam go. Nawet i świnię u mnie na zabicie kupował. Taka Wieniawka, folwark za Horodłem. Ja tam miałam ciotkę, ojca siostrę, cała rodzina tam była. I żona księdzu zginęła, czy z porodu zmarła. I on się stamtąd przedostał, przepłynął przez Bug. Miał dwóch synów, bo to był ksiądz unijacki. Był dobry człowiek. Chodził po kolędzie. U nas stał taki kufer. Ni stołu, tylko jedna ławka i ten kufer. Białym obrusem go prześcieliłam, gdy ksiądz Stysło przychodził. Jak była wojna, to starszego syna mama zabrała z sobą. Kryliśmy się. Mama go zabrała do Wożuczyna. I co niedzielę chodziłam piechotą do Wożuczyna, to jest trzydzieści kilometrów stąd. Był taki sąsiad Bartosiuk (już nie żyje), mówi do mnie: ty tak chodzisz piechotą, idź do księdza Stysły, on jeździ co rano do Duba mszę odprawiać (bo też tam księdza nie było), i zajedziesz, chociaż pół drogi będziesz miała. Poszłam do niego i mówię: proszę księdza, mam syna w Wożuczynie (tak mu opowiadam). A on takie miał przysłowie: paś to, będziemy jeździć! Miał taki lniany płaszcz, z płótna lnianego, miał bryczkę, siadamy na tę bryczkę i jedziemy. Ja jadę do Duba, tam wysiadam i dalej idę piechotą, potem Swaryczów, Kraczówka i jeszcze jedna wioska, pół drogi tam miałam. Parę razy jeździłam z nim. Bardzo dobry człowiek był. Na pogrzebie Stysły nie byłam, był syn i mąż.
4. Stanisława Stopyra z domu Błażejewska, w 1923 roku w Gdeszynie. Rozmowa odbyła się w Gdeszynie u Stanisławy Stopyry dnia 23 stycznia i 10 lipca 2008 roku.
– A ksiądz Stysło?
– Pamiętam jak przyjechał do Gdeszyna. Miał dwóch synów, bo był unickim księdzem. Żona mu umarła, to przywiózł sobie Kazię. Sierota była. Dobra była i szanowała go jak ojca. Ule miał, gospodarz był dobry. I głos miał śliczny. Jak kazanie mówił, to zawsze mu łza z oka poleciała. Pewnie wspomniał sobie o dzieciach. Lubili księdza ludzie. Naród nie był taki zły, Ukraińcy też. Poszli do niego coś pożyczyć. Miał warsztat, heble, dłuta, piłki, wszystko jak w zakładzie pracy. Ludzie mu pomagali. Miał takie powiedzenie: paś to to. Jak w kościele zaczął wyśpiewywać prefację, ofiarowanie… Jeszcze słyszę! Stoję na chórze, organista leciutko gra, a proboszcz ślicznie ciągnie, ten głoś taki ładny.
– Czy mówił coś o zesłaniu?
– Tego to ja nie wiem.
– Gdzie umarł?
– W Lublinie w szpitalu. Przywieźli ciało do Horyszowa. Nie było śniegu, było błoto.
Dziękuję ks. Ryszardowi Ostaszowi za pomoc w zebraniu relacji.
Dr Mariusz Sawa