22 listopada 2024

Życie do bólu prawdziwe

Wylądowali na wysokości 2700 metrów nad poziomem morza, w ruinach budynków urządzili warownię. Do bazy głównej, do której dostać się można tylko drogą powietrzną, mieli stamtąd 120 kilometrów.

Reklamy

POLSKA ZBROJNA NR 9 | 27 LUTEGO 2011

PIOTR BERNABIUK

Reklamy

Życie do bólu prawdziwe

Reklamy

Wylądowali na wysokości 2700 metrów nad poziomem morza, w ruinach budynków urządzili warownię. Do bazy głównej, do której dostać się można tylko drogą powietrzną, mieli stamtąd 120 kilometrów.

Rankiem, w wąwozie pod wioską Usman Khel, wpadli w krzyżowy ogień w zasadzce. Sytuacja paskudna, talibowie strzelali ze wszystkich stron, szczególnie niebezpieczny był snajper usadowiony na dachu budynku. Kapitan Daniel Ambroziński, sam znakomity strzelec, wychylił się z ukrycia, by wyeliminować zagrożenie. Trafili go, gdy wyjrzał ponownie, chcąc sprawdzić efekt strzału. Komendę nad ludźmi przejął natychmiast młodszy chorąży Dariusz Zwolak.

Darek nie chce wracać do szczegółów zdarzenia, do tego, co już po stokroć opowiedziano i opisano – minuta po minucie, strzał po strzale – o beznadziejnej próbie reanimacji kapitana, ewakuacji rannych żołnierzy śmigłowcem, o walce w okrążeniu przez ponad dwie godziny, dopóki nie przyleciał z odsieczą pododdział alarmowy. Po powrocie do bazy, mimo przestrzelonego ramienia, zażądał śmigłowca, uzupełnił amunicję i zebrawszy grupę zwiadowców, wrócił na pole walki po ciało dowódcy. Podrzucono im zwłoki zabitego Afgańczyka, zaminowane granatami. Gdyby go tylko dotknęli…

Podczas tego krótkiego podejścia wypruli całe magazynki, a w śmigłowcu, po powrocie, naliczyli około trzydziestu przestrzelin. Dlaczego dokonał tego właśnie Darek, na co dzień spokojny chorąży? Co się dzieje w człowieku przejmującym inicjatywę w dramatycznej sytuacji, pod nieustannym ogniem przeciwnika? On sam nie próbuje dopasować do tego, co się zdarzyło, żadnej idei. „Miałem milion myśli na sekundę. O stracie dowódcy, o zagrożeniu, o moich ludziach… a dookoła kule latały. Ćwiczymy przeróżne sytuacje, a potem w walce, w sytuacji zagrożenia to wszystko działa”. I dodaje: „Na tyle siebie znamy, na ile nas sprawdzono”. Młodszy chorąży Dariusz Zwolak nie uważa, że wówczas w Afganistanie dokonał czegoś nadzwyczajnego. Od początku czuł się nieswojo w gorsecie bohatera, aczkolwiek przyznaje, że to wielki zaszczyt dla żołnierza otrzymać od prezydenta najwyższe odznaczenie bojowe, Krzyż Komandorski Orderu Krzyża Wojskowego. Teraz, przeszło rok po dramatycznych zdarzeniach, jego gwiazda ponownie rozbłysła. Został wybrany podoficerem roku Wojsk Lądowych. Musi więc przejść przez to dzielnie, jak na żołnierza przystało.

POTĘŻNE WSPARCIE

„Pamięć o Danielu nosimy wszyscy w sercach”, przyznaje kapitan Artur Sarzyński, również kawaler Orderu Krzyża Wojskowego, dowódca 2 Kompanii Dalekiego Rozpoznania, który wówczas w V afgańskiej zmianie dowodził grupą rozpoznawczą. Niechętnie opowiada o dramatycznym zdarzeniu, ale obawia się, by o tym, co się wtedy stało, nie zapomniano, by historia ta nie została wypaczona. Nie jest dla niego istotne, czy jego żołnierze będą chodzili w glorii bohaterów, chce tylko nadać sprawie odpowiednią rangę. Widzi, jak z czasem wszystko umyka, cichnie. Niekiedy jedynie ktoś z mediów czy świata polityki wystawia im fałszywe świadectwo, że jeżdżą na misje jedynie po pieniądze. „Tanio byśmy się cenili, gdyby nasze zarobki próbować przeliczać na każdą godzinę w terenie, każdy kontakt ogniowy, koszmar życia w prymitywnych warunkach bazy w Adżiristanie, nieustannie pod ogniem, wreszcie tylu rannych i stratę kapitana Ambrozińskiego”, zauważa kapitan Sarzyński. Według niego, półrocznej misji nie wolno sprowadzić do jednego epizodu, bohaterów zaś do jednej postaci: „Trudno dziś ludziom w kraju uwierzyć, że na naszej zmianie walka, zasadzki oraz kontakty ogniowe należały do codzienności. Na szczęście miałem w zespołach rozpoznawczych niesamowitych ludzi. A do tego rzetelne wsparcie w dowódcy V zmiany polskiego kontyngentu pułkowniku Rajmundzie Andrzejczaku, w pułkowniku Leonie Stanochu i jego żołnierzach z zespołu bojowego Alfa z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej. Do najtrudniejszych, samodzielnych operacji dostawaliśmy od „bordowych beretów” Rosomaki z sekcjami strzelców wyborowych i działony moździerzy LM-60. Dużo zawdzięczają także amerykańskim saperom, którzy sprawdzali drogi i oczyszczali je z wybuchowych pułapek. Pewności w działaniu dodawało zwiadowcom wsparcie lotnicze. „Czuliśmy, że pilotom zależy na naszym bezpieczeństwie”, wspomina Artur Sarzyński. „Przykładem była operacja «Spring Wind», w czasie której jeden z pilotów szturmowca A-10 wywołał mnie po kryptonimie i wybaczając niedoskonałości językowe, wspierał z partnerami na każde życzenie”.

EKSPLOZJA NA POCZĄTEK

„Do kompletu potrzebowaliśmy bardzo wiele żołnierskiego szczęścia, które często sprzyjało, ale czasem zawodziło, jak wówczas, gdy wracaliśmy z operacji «Clean Space» w Rashidanie. Szliśmy w szpicy czołowej zespołu bojowego Alfa, gdy około czterdziestu bojowników zaatakowało nas w kanionie”, opowiada kapitan Sarzyński. Podał komendę: „Kontakt z prawej!”. Przemieścił wozy na dogodne pozycje strzeleckie i kierował ogniem. Początkowo walczyli na dystansie stu metrów. Gdy tylko wstrzelali się w pozycje przeciwników, tamci zaraz zmieniali stanowiska, kryli się za budynkami, za stadem baranów oraz tam, gdzie byli cywile. Nagle pojawiali się w zupełnie innym miejscu, nie dawali możliwości manewru. Cóż z tego, że nadleciały wezwane samoloty bliskiego wsparcia powietrznego, skoro nie mogły użyć uzbrojenia w okolicy obiektów cywilnych? W czasie ponaddwugodzinnej wymiany ognia Polacy zużyli trzy czwarte amunicji. Wydawało się, że wyjdą z opresji cało, gdy Rosomak wjechał na minę pułapkę. Ciężko ranny został kierowca.

Sarzyński już wcześniej dwukrotnie doświadczył, co to znaczy przeżyć wybuch miny. Za pierwszym razem miał z podwładnymi zniszczyć nadajniki radiowe na granicy prowincji Paktika, których maszty widać było z oddali na szczycie góry, a po drodze rozpoznać i oczyścić z ewentualnych min pułapek drogę dla zespołu Bravo. Właśnie wówczas, nieopodal wioski Mohebollah, pod jego pojazdem MRAP wybuchło kilkadziesiąt kilogramów trotylu. Miał wrażenie, że jakaś potworna siła podnosi wóz. Poczuł okropny ból w stopach. Pasy wpiły się w ramiona, stracił władzę w rękach, z nosa i uszu pociekła krew. Eksplozja zasłoniła iluminatory, zrobiło się ciemno, jakby noc zapadła. Ogromne szczęście miał guner, starszy szeregowy Piotr Chilimoniuk, którego siła wybuchu, zerwawszy pasy, wyrzuciła na kilka metrów w górę. Eksplozja przestawiła ważący 19 ton pojazd o trzy metry, jak zabawkę, wyrwała tylną oś, wypiaskowała spawy. Do dziś Sarzyński nie wie, jakim cudem ją przeżyli. Trzech najciężej rannych żołnierzy natychmiast ewakuowano śmigłowcem do bazy. Wszyscy byli w szoku, a jednocześnie czuli przypływ adrenaliny i solidarność z zespołem. Dopóki przeciwnik nie został odparty, nikt z pozostałych nie chciał opuścić kolegów na polu walki. Wybuch pułapki to w Afganistanie najczęściej wstęp do dramatycznych wydarzeń. Podobnie było, gdy około 50 kilogramów trotylu eksplodowało pod wozem dowodzenia. Guner, starszy szeregowy Sławomir Marek, szybko otrząsnął się z szoku i dostrzegł dwóch uzbrojonych ludzi na wzgórzu. Obserwatorzy! Bojownicy podziemia afgańskiego zawsze zostawiają obserwatorów, którzy robią zdjęcia i meldują o skutkach eksplozji. Otworzył ogień z wielkokalibrowego karabinu maszynowego 12,7 milimetra, przyłączyli się do niego żołnierze z Alfy i żołnierze afgańscy, którzy też tamtych wykryli. Po dwóch minutach po zboczu już nikt nie biegał. Szkoda było tylko MRAP-a. To porządny wóz, wytrzymuje bardzo dużo i wiele razy ratował ludziom życie.

NA SHIT HOLE

Kolejne dramatyczne zdarzenia spajały pododdział, ale rodziną stali się w czasie najcięższej dla nich operacji „Over the Top” w Adżiristanie. Rozpoczęła się nocnym rajdem, w świetle księżyca, z 11 na 12 lipca. Akcją, na którą wiozły ich śmigłowce CH-47, dowodził porucznik Maciej Cieślak, zastępca dowódcy kompanii. Wylądowali na wysokości 2700 metrów nad poziomem morza, w zbożu nieopodal ruin budynków zwanych centrum dystryktu, gdzie urządzili warownię, przez towarzyszących im Amerykanów nie bez powodu nazywaną Shit Hole. Stąd do bazy głównej, dostępnej tylko drogą powietrzną, mieli 120 kilometrów. Przebywali tam razem z nimi pluton afgańskich żołnierzy, pluton afgańskich policjantów i amerykańscy spece od rozpoznania elektronicznego, w sumie ponad stu ludzi. Co kilka dni C-295M lub C-130 Hercules zrzucały na spadochronach wodę i żywność. Trzeba było pilnować zrzutów i szybko zabierać je z pól, zanim pojawili się inni chętni. W pobliżu leżała wioska Usman Khel, w której rejonie stacjonowały dwie setki talibów. W okresie wyborów prezydenckich w dystrykcie działało około 600 bojowników. Zwiadowcy i ich towarzysze, zdani na siebie, świadomi, co się może zdarzyć w każdej chwili, bo przeciwnicy siedzący w górach mieli ich jak na widelcu, prowadzili wielotygodniowe działania. Musieli nieustannie być w ruchu, trzymać talibów na dystans, wchodzić do wiosek, gdzie tamci ściągali od skrajnie biednych ludzi haracze, likwidować krok po kroku ich arsenał uzbrojenia i amunicji. Za to pięknie było tam jak mało gdzie, w otoczeniu wspaniałej przyrody, niemal u podnóża pasma górskiego Payow Pashat, którego szczyty osiągają prawie pięć tysięcy metrów wysokości. Dariusz Zwolak często wraca myślami do tego miejsca: „Jak ktoś raz zobaczy taki Afganistan, na dole gorąco, nieco wyżej śnieg, między górami a naszą pozycją pas soczystej zieleni… Mimo tego, co się tam zdarzyło, zawsze będzie chciał wrócić”.

DZIESIĘĆ SZYBKICH

Ataki zaczęły się w zasadzie tego samego dnia. Kapitan Sarzyński nie chce się bawić w statystyki, ale pamięta wszystkie zdarzenia: „Wieczorem 19 sierpnia przechwyciliśmy informację o planowanym ataku ze szczytu góry nieopodal.

Nadawca powiadomił: «Jesteśmy na zboczu góry». Odbiorca: «Wejdźcie na szczyt i ostrzelajcie gniazdo niewiernych!». Natychmiast baza pod broń, wszyscy na stanowiska. Po dwóch minutach mój obserwator zameldował: «Wodzu, na zboczu grupa bojowników uzbrojonych w karabiny maszynowe». Nie zastanawiałem się: «Dowódca moździerzy, sześcioma szybkimi ognia!». Za dwie minuty meldunek z nasłuchu: «Musimy się wycofać, Polacy ostrzeliwują nas z moździerzy, wkoło eksplodują granaty». Tak dobrego rozpoznania ognia artyleryjskiego nigdy wcześniej nie miałem, przeciwnik sam informował mnie o skuteczności ataku”. Talibowie szykowali odbicie ruin, chcieli pokazać, że to oni rządzą w okolicy. Znajdowało to odzwierciedlenie w meldunkach SIGINT i HUMINT. Kolejnego ranka zaczęło się piekło, ostrzał z moździerza, około 10 granatów wybuchło wokół bazy. Sarzyński miał miejsce dowodzenia na dachu, w towarzystwie Amerykanów, którzy urządzili tam spanie i stanowiska strzeleckie. Odpowiadali za kierunek północny obrony bazy. Polacy zajmowali stanowiska broniące kierunku południowego i zachodniego. Napastnicy przypuścili szturm akurat od północy, więc Amerykanie otworzyli ogień z M-60, z karabinów wyborowych, z wszystkiego, co mieli. Zabili kilkunastu z atakujących. Pozostali wycofali się, zabierając ciała poległych. Gdzieś pół godziny później z przeciwnego kierunku wystrzelił moździerz kalibru 82 milimetrów. Granat eksplodował około 70 metrów od stanowiska dowodzenia. Po tak dobrym strzale należało się spodziewać serii w środek bazy: „Na szczęście wcześniej obsługi LM-60 z 6 Brygady Desantowo-Szturmowej robiły na tym kierunku testy, więc mieli gotowe nastawy. Artylerzyści błyskawicznie wzięli cel, zaczął się pojedynek, kto będzie szybszy. Nasi wystrzelili dziesięć szybkich. Chyba ósmy granat trafił w moździerz przeciwników”.

STUDNIA, NIE STUDNIA

Przeróżnie tam chcieli dobrać się Polakom do skóry. Czasem zupełnie bez sensu, gdzieś w środku nocy, z krzaków wystrzelony granat RPG uderzał w ścianę budynku. Innym razem kilka serii z karabinu maszynowego gwizdało naszym nad głowami. Większość akcji była jednak starannie przygotowana. Kapitan Sarzyński nie ukrywa, że był bardzo ostrożny: „Nie chciałem doprowadzić do sytuacji typu Nangar Khel, bo to wisiało nad nami. Cały czas miałem pod ręką oficerów afgańskich służb specjalnych i amerykańskiego rozpoznania elektronicznego, zawsze prosiłem ich o trzykrotne potwierdzanie meldunków. Nie chciałem znaleźć się w sytuacji, kiedy w obronie swoich ludzi musiałbym stanąć później przed sądem. Odpowiadaliśmy jedynie na ostrzał, a strzelaliśmy wyłącznie do celów widocznych”. Zaraz po afgańskich wyborach dostali wiadomość, iż partyzanci mają nieopodal, w górach, wyrzutnię rakiet kalibru 107 milimetrów i właśnie ściągają specjalistę z Pakistanu, by ją ustawić, wycelować i odpalić. 25 sierpnia przechwycono korespondencję dowódców talibskich: „Wyrzutnia na stanowisku, jesteśmy gotowi na śmierć”. „Kwestią czasu było, kiedy nas zmiotą z powierzchni ziemi”, wspomina kapitan Sarzyński. „Atak mógł nastąpić za kwadrans lub za kilka godzin”. Niezwłocznie na komputerze z elektroniczną mapą terenu naniósł azymut w kierunku odbioru sygnału i zaznaczył miejsca, gdzie sam by ustawił tę wyrzutnię. Następnie chorąży Marek Pilichowski „Mały” z 25 Brygady Kawalerii Powietrznej wezwał Predatora i skierował w podejrzane miejsca. „Obserwując na monitorze obraz z bezzałogowca, znaleźliśmy bardzo dziwny obiekt. Studnia, nie studnia. Skąd studnia na zboczu góry, na prawie trzech tysiącach metrów?”, zastanawiał się dowódca.

Zaprosili do współpracy pilotów F-15. Oni upewnili się, że to obiekt militarny, a nie zagroda dla baranów. Dwie 500-funtowe bomby zlikwidowały najpierw bojowników, a trzecia, trafiwszy punktowo, zniszczyła wyrzutnię. Na filmie dokumentującym nalot wyraźnie widzieli eksplozję silników startowych rakiet. Odetchnęli z ulgą, ale to nie był koniec emocji. Jeszcze tego samego dnia musieli wezwać amerykański Medevac do dwóch odwodnionych żołnierzy. Fatalne warunki sanitarnohigieniczne, szczury, pchły, a w efekcie biegunka i wymioty wykańczałyludzi szybciej niż talibowie. Ratownicy nadlatywali ochraniani przez dwa śmigłowce szturmowe AH-64 i akurat w tym momencie z gór schodzili uzbrojeni ludzie. Zmierzali dokładnie w miejsce, które rankiem zostało zbombardowane. Trudno powiedzieć, czy się przestraszyli, czy jedynie z głupoty, na swą zgubę, otworzyli ogień do śmigłowców. Potem było już tylko kierowanie ogniem… Następnego dnia oficer afgańskiego wywiadu potwierdził skuteczność ataku na obiekt oraz informację o obecności jednego z głównych dowódców talibskich przy wyrzutni w momencie nalotu. Kapitan Sarzyński podkreśla, że zarówno misja w Iraku, jak i ta w Afganistanie nauczyły go niezwykle ważnej zasady: „Jeśli siedzi się w bazie, przeciwnik podchodzi coraz bliżej, atakuje, strzela, podkłada miny, trzyma w szachu. Bezpieczeństwo zapewniają panowanie nad terenem oraz prowadzenie roboty rozpoznawczej, wywiadowczej i patrolowej”. W operacji „Over the Top” codziennie mieli kontakt z wioską, rozmawiali ze starszyzną plemienną, przyjmowali u siebie chore dzieci i kobiety, by ludzie czuli, że ktoś zajmuje się ich sprawami. „Gdybyśmy się zamknęli w naszych ruinach, straty mogły być nieporównywalnie większe”.

PO POWROCIE

Wydawać by się mogło, że po powrocie do kraju zejdzie z nich powietrze, że będzie trzeba długiego czasu na powrót do rutyny szkoleniowej. Tymczasem w ubiegłym roku ponad sześć miesięcy harowali na poligonach. I mieli olimpiadę, trzydobowe ćwiczenia zgrywające kompanię oraz ćwiczenia taktyczno-specjalne trwające pięć dni i nocy. Wszystko wypadło znakomicie. Zaliczyli bardzo trudne strzelanie dzienno-nocne kompanią, w którym grupa dowodzona przez starszego sierżanta Mariusza Marszała zniszczyła sto procent celów. Wjechali samochodami HMMWV na strzelnicę.

Błyskawicznie z nich powyskakiwali, zajęli miejsca ogniowe, tak jak w Afganistanie, a potem oczyścili z „przeciwnika” przedpole. Podpułkownik Marcin Frączek, zastępca dowódcy 2 Pułku Rozpoznawczego, żartuje, że jeszcze całkiem niedawno zwiadowcy musieli innym tłumaczyć, co to jest za pułk i gdzie leży Hrubieszów. Teraz już nie trzeba. Jednostka wyrobiła sobie markę przez kilka zmian w Afganistanie, żołnierze kapitana Sarzyńskiego byli zaś pionierami ciężkiej, bojowej roboty: „Niezwykłość przywiezionych przez nich doświadczeń staje się normą, tworzy podstawę szkolenia. Widać, jak się nawzajem nakręcają, dopingują, żeby sobie nie odpuszczać”. Kapitan Artur Sarzyński potrafi zjednoczyć ludzi, zachęcić do wysiłku i ma wyobraźnię działania na polu walki, łączy fantazję i wyważone, roztropne działanie.

***

Źródło:
POLSKA ZBROJNA NR 9 | 27 LUTEGO 2011

Info: Dylan