22 grudnia 2024

My mamy ręce powiązane drutami i nie możemy wyjść. Mama już nie żyje, bo woda już podchodzi do góry

Od siedmiu miesięcy Sławomir Tomasz Roch systematycznie publikuje w swoim blogu na stronie: niepoprawni.pl wspomnienia i relacje naocznych świadków ludobójstwa na Wołyniu i Kresach oraz aktualne teksty i opracowania Kresowian.

Reklamy


Ostatni wpis nosi tytuł: „My mamy ręce powiązane drutami i nie możemy wyjść. Mama już nie żyje, bo woda już podchodzi do góry.”. Jest to żywe i wierne świadectwo ludobójstwa dokonanego przez OUN – UPA w kolonii Stadnia i w całej okolicy wsi Chłopówka k. Chorostkowa na Ziemi Tarnopolskiej. Jest to zarazem fragment wspomnień babci Julii Marut z d. Nowak (dziś 94 lata), które osobiście wysłuchałem, spisałem i opracowałem, już w Zamościu w roku 2004.

http://niepoprawni.pl/blog/slawomir-tomasz-roch/my-mamy-rece-powiazane-drutami-i-nie-mozemy-wyjsc-mama-juz-nie-zyje-bo

Reklamy

 

*** 

 

My mamy ręce powiązane drutami i nie możemy wyjść. Mama już nie żyje, bo woda już podchodzi do góry.

Reklamy

 

W okresie międzywojennym na polach niedaleko wioski Kluwińce, gm. Chorostków, powstała polska kolonia, która została nazwana Stadnia, około 7 km od naszego domu we wsi Chłopówka, gm. Chorostków, pow. Kopyczyńce, woj. Tarnopolskie. Właściciel tej ziemi dziedzic, którego dwór znajdował się we wsi Podhajczyki, sprzedał ziemię, którą kupili koloniści z Polski, nazywani w naszych stronach Mazury. Kolonia była polska i nieduża, liczyła tylko 20 numerów. Podczas parcelacji gruntów również mój wujek Piotr Wójtaszyn, który był Ukraińcem, rodzonym bratem mojej mamy Tekli Nowak z d. Wójtaszyn, kupił sobie plac i 3 ha ziemi. Zatem ziemię mogli swobodnie nabywać także Ukraińcy. Wujek Piotr wybudował tam sobie dom i miał dużo pszczelich uli dlatego często sprzedawał miód.

Była zima 1945 r., to była bardzo ciężka zima, duże śniegi. Gdzieś w lutym albo marcu 1945 r. raniutko, dopiero robiło się jasno na dworze przyszedł do naszego domu w Chłopówce mój wujko Piotr Wójtaszyn i przyniósł ze sobą zmarznięte, ledwo żywe niemowlę, które miało zaledwie 1,5 roczku. To było dziecko jego zięcia Polaka Jana Dobrowolskiego oraz jego najstarszej córki Józefy z d. Wójtaszyn. Zrozumieliśmy, że coś musiało się stać niedobrego, a on usiadł w kuchni i powiedział tak: „Teklusia popatrz (tu otworzył walizkę) to cały mój majątek, tyle mi pozostało!”.

Potem zaczął płakać i opowiadać, co się właśnie stało w ich wsi, mówił tak: „Teklusiu stało się wielkie nieszczęście, dziś wczesnym rankiem, około 3.00 rano, jeszcze było ciemno na dworze, do naszej kolonii na saniach przyjechali Ukraińcy, to byli banderowcy i ogłosili, że zabierają wszystkich do Sielrady na spis ludności. Na sanie powsiadali wszyscy mieszkańcy naszej koloni: dzieci, kobiety, mężczyźni i starcy, a potem wszyscy odjechali razem. Również i przed mój dom zajechały sanie oraz około ośmiu ludzi i na początek zabili nasze dwa duże psy wilczury, a potem nakazali wszystkim zbierać się do Sielrady. Wszystko słyszałem dokładnie bowiem w tym czasie siedziałem pod podłogą wraz z Janem Dobrowolskim swoim zięciem i małym wnuczkiem KazimierzemPod podłogą zbudowałem obszerny i wygodny schron, w którym często chowała się cała nasza duża rodzina. Tej nocy ponieważ było dość spokojnie, kobiety wraz z dziećmi, zdążyły już powychodzić na górę do właściwej izby, aby przygotować śniadanie i zrobić pierwszy oporządek w gospodarstwie. Tylko my jeszcze nie wychodziliśmy ze schronu bowiem niebezpieczeństwo groziło przede wszystkim mężczyznom, którzy byliśmy albo mordowani skrytobójczo, albo zabierani przymusem do banderowskiej partyzantki.

Po pewnym czasie, gdy wszyscy już odjechali poczuliśmy z zięciem dym i domyśliliśmy się, że ktoś podpalił naszą kolonię. Dym stawał się coraz trudniejszy do zniesienia, a my dosłownie zaczęliśmy się dusić. W tej sytuacji postanowiliśmy, że nie ma czasu do stracenia i zaraz wyszliśmy na zewnątrz. Nasz dom i nasza obora, już stały w ogniu, właściwie cała miejscowość, to był jeden wielki ogień, paliło się dosłownie wszystko. Banderowcy nic prawie nie brali z domów, może po temu, że to była wioska dość uboga, zaś zwierzęta gospodarskie powypuszczali, tak że chodziły luźno. Wziąłem konia oraz sanie i jak mogłem najszybciej przyjechałem do was!”.

W tym czasie w naszych stronach, stały już wojska sowieckie. Zaprzyjaźniony sowiecki oficer na moją prośbę, załatwił dla wujka Piotra przebranie i pistolet. Po całym dniu, w którym to się stało, na pierwszą noc mój wujek Piotr oraz kilku innych mężczyzn, pojechało do tej kolonii, aby szukać śladów swoich najbliższych. Wujko tak nam potem opowiadał dalsze losy, jego rodziny: „Na szczęście dla nas, przez cały dzień i w nocy nie padał śnieg, doskonale więc zachowały się ślady po saniach. Właśnie tym tropem doszliśmy, aż do miejsca, gdzie na polach znajdowała się dość dobrze znana i głęboka studnia. To była bardzo głęboka studnia z bardzo zdrową wodą, dlatego często osobiście jej używałem, to tam zwykle poiłem swoje bydło w czasie pokoju. Ze zgrozą w sercach zauważyliśmy, że ślady prowadzą wprost do tej znanej studni, około której było bardzo dużo krwi! Natychmiast przybliżyliśmy się do niej i zaczęliśmy głośno wołać, czy aby nie ma tam żywych ludzi, ku naszemu zaskoczeniu i radości odezwał się głos młodego chłopca.

To był  Włodzimierz, albo Józef Wójtaszyn bowiem kiedy zawołał mój wujko, to chłopiec zaczął wołać w ten sposób: ‘Tato ratujcie nas, my mamy ręce powiązane drutami i nie możemy sami wyjść. Mama już nie żyje, bo woda już podchodzi do góry. Na nas narzucane są brony, pługi i płyty z cmentarza żydowskiego. Ja jeszcze żyję bowiem próbowałem przy studni uciekać ale mnie złapali oprawcy i wrzucili do studni, jako jednego z ostatnich, na sam wierzch!’. Na początku ze studni słychać było kilka głosów, krzyczeli: ‘Pomocy! Ratujcie nas!’, słychać było rozmowy żywych, jeszcze ludzi. Całą noc próbowaliśmy na różne sposoby przyjść im z pomocą i wyciągnąć ich stamtąd, ale nie mogliśmy dać sobie rady z płytami żydowskimi, które były dość ciężkie.”.

Niedaleko znajdował cmentarz żydowski, na polu k. miasteczka Grzymałów (w rejonie Husiatyńskim), właśnie stamtąd prawdopodobnie pochodziły te płyty. Osobiście znałam to miasteczko bowiem mieszkałam w nim przed wojną, blisko 6 lat, gdy nasz tatuś Michał Nowak pracował ciężko w tamtejszym majątku. Tam też chodziłam do pierwszej, drugiej i trzeciej klasy szkolenej. (Po ataku Niemiec na ZSRR w dniach 5 – 7 lipca 1941 r. doszło w Grzymałowie do pogromu, podczas którego Ukraińcy zabili 450 Żydów. – Dod. autor opr. S. T. Roch)

Tymczasem sytuacja tych ludzi na dole z każdą godziną stawała się coraz bardziej dramatyczna. Ponieważ mężczyźni nie byli w stanie pomóc o własnych siłach, tym na dole w studni, wrócili spiesznie do domu, po cięższy i właściwy sprzęt. Przez dzień zmuszeni byli jednak czekać, obawiali się bowiem ataku ze strony rezunów w biały dzień. Gdy tylko zapadły ciemności ponownie pojechali na miejsce tragedii, kiedy jednak tam przyjechali woda przelała się, już ze studni na pole niosąc ze sobą mnóstwo krwi potopionych w studni ofiar. Wszyscy którzy byli jeszcze na dole żywi utonęli, mój wujko Piotr i inni z płaczem wrócili do swoich domów. Historię tę znam b. dobrze bowiem ile razy wujek o tym opowiadał, to zawsze b. rzewnie płakał i może dlatego, tak dobrze to zapamiętałam. Poza tym przeżywałam to z nimi na gorąco bowiem w tych dniach, byłem w domu i widziałam i słyszałam wszystkie rozmowy osobiście, a miałam już wtedy 22 lata.

Z naszej rodziny podczas tej masakry, zginęły następujące osoby: Hanna Wójtaszyn, żona wujka Piotra, Józefa Dobrowolska z d. Wójtaszyn, żona Jana lat ok. 20, Eugenia Wójtaszyn lat ok. 16, Józef Wójtaszyn lat ok. 14, Władysław Wójtaszyn lat ok 12 oraz najmłodsze z dzieci wójka Piotra i Hanny lat ok. 3.

Wujek Piotr Wójtaszyn po wojnie wyjechał na Dolny Śląsk z innymi repatriantami z naszych stron. Raz jeszcze się ożenił z drugą żoną Hanną, ale już swoich dzieci więcej nie miał. Oboje już odeszli do wieczności nie pozostawiając potomstwa, a pochowani są najprawdopodobniej w miejscowości Ujazd Górny na Dolnym Śląsku. [fragment wspomnień Julii Marut z d. Nowak ze wsi Chłopówka k. Chorostkowa na Ziemi Tarnopolskiej, wysłuchał, spisał i opracował S. T. Roch]

 

P.S.

Po dziś dzień w tym miejscu, gdzie w głębokiej studni spoczywają niewinni mieszkańcy kolonii Stadnia (ok. a może nawet ponad 100 osób), ofiary ludobójstwa, nie stanął zapewne nawet najprostszy krzyż, w każdym razie nic mi o tym  nie wiadomo.Tymczasem bestialskim zbrodniarzom z OUN – UPA na Ziemi Tarnopolskiej, na Podolu i nawet już na całej Ukrainie, stawia się z błogosławieństem Cerkwi grecko – katolickej na czele z abp Światosławem Szewczukiem, okazałe pomniki chwały i zwie się ich ogólnopaństwowo i ogólnocerkiewnie bohaterami. Cóż to za gigantyczne kłamstwo, które szeroko rozlało się na tamtej ziemi i mocno zatruło serca tamtych ludzi. Olbrzymie zgorszenie dla każdego prawego, uczciwego człowieka, wreszcie dla samego Kościoła. Na miły Bóg można rzec, to się naprawdę dzieje! Zgroza!

 

 

Z poważaniem

Sławomir Tomasz Roch

Na zdjęciau – Julii Marut z d. Nowak