Od dawna wiadomo, że pijak najlepszym przyjacielem (nie)rządu jest i kwita! W PRL-u próbowano zachowywać pozory walki z alkoholizmem przy pomocy pewnych utrudnień w dystrybucji, zwłaszcza w okresie wyborczym. Chociaż trzeźwość wyborcy i tak nijak się miała do wyników „wyborów”, których dokonywał już wcześniej Komitet Centralny PZPR według wskazówek z Kremla.
Teraz postulat trzeźwości w dniu wyborów nie jest już wymagany, ba, bywa nawet nieprzydatny. W pijackiej atmosferze łatwiej o szwindel, np. w postaci horrendalnej liczby głosów nieważnych.
Jeszcze lepsze konotowania alkoholizm ma w polskiej literaturze pięknej. Pijackie zwierzenia urosły do rangi kanonu i żaden szanujący się pisarz nie może „olać” (nomen omen) tego tematu. Wyznacznikiem artyzmu współczesnej literatury jest stopień nasycenia wulgaryzmami i scenami pijackich orgii. Myliłby się każdy, kto sądziłby, że dotyczy to tylko literatury tej poprawnej politycznie. Czytam właśnie powieść sensacyjną, w której wszystkie bez wyjątku postacie piją w każdej niemal scenie, a kiedy akcja stanowczo to wyklucza, wówczas przynajmniej marzą o wódce. Różnic między postaciami właściwie nie ma. Zarówno ex-esbecy jak i bohaterowie pozytywni piją i klną równo. Wszyscy bez wyjątku, niezależnie od wieku i płci mają jedyną niezaspokojoną potrzebę: alkohol!
Jest tu też krew, pot, łzy i inne płyny ustrojowe, które wolałabym, żeby zostały tam, gdzie ich miejsce. Bo mnie się marzy literatura naprawdę piękna – bez wulgaryzmów, chlania, ćpania i pornografii.
Małgorzata Todd