Górska wyprawa klas maturalnych z Kościuszki, czyli relacja z przymrużeniem oka (a nawet dwóch)…
Wiedzeni naturalną chęcią poznawania coraz to nowych miejsc naszej przepięknej ojczyzny, tym razem wyruszyliśmy na południe Polski, w najwyższe pasmo Karpat – Tatry. Wyprawa klas trzecich: A, B, C i H rozpoczęła się o świcie 3 października, a więc o porze wymarzonej przez surrealistów – gdy noc się nie skończyła, a dzień jeszcze się nie rozpoczął. Nasza wycieczka jednak, w przeciwieństwie do odrealnionego oniryzmu, była całkiem rzeczywista i prawdziwa, gdyż trwała na jawie, a nie we śnie.
Nie całkiem jeszcze obudzeni, otrzepując się z resztek snu, stawiliśmy się o 4.00 na parkingu pod szkołą. Przywitali nas całkiem realni i pragmatyczni policjanci, którzy, po sprawdzeniu stanu technicznego naszego autokaru, orzekli, iż możemy bezpiecznie wyruszyć na wycieczkę. No i zaczęło się…! Kolega z 3H, miłośnik „piszpantówki” (dla niewtajemniczonych podróżników – pasztet z papryką), spóźnił się i nawet nie próbował się tłumaczyć, że Kozodawy leżą na końcu świata i w związku z tym jego dojazd na miejsce zbiórki musiał się naturalnie z tego powodu opóźnić. Zaskoczeniem dla co niektórych uczestników wyjazdu była obecność kolegi Kuby, który dzień wcześniej na lekcji wuefu skręcił nogę i stawił się na miejsce zbiórki o kulach. Co zagorzalsi zwolennicy jego obecności zadeklarowali, że zbudują dla niego lektykę i będą go w ten sposób transportowali z jednego górskiego szczytu na drugi.
Podbudowani obecnością wszystkich uczestników wyprawy, stawili się też opiekunowie – czterej dzielni panowie: dwóch historyków, matematyk i polonista (trzeba przyznać – mocny skład), wyruszyliśmy. Na początku konsternacja, którędy jechać, przez Tomaszów czy Zamość. Po burzy mózgów Rada Czterech orzekła, że jednak trasa przez Zamość będzie najodpowiedniejsza, gdyż po drodze, w Werbkowicach, musi do nas dołączyć jeszcze jeden arcyważny podróżnik, bez którego ta wyprawa z pewnością by się nie udała. Podróż była długa i wesoła, oczywiście z licznymi postojami, bo przecież nie samym duchem człowiek żyje i ciało też ma swoje potrzeby. Po każdym takim postoju, jakby trochę lżejsi i mniej nerwowi, wsiadaliśmy z jeszcze większą ochotą do naszego transportera i zanurzaliśmy się w czarne nitki dumy polskich szos – wyboistych dróg krajowych i niedokończonych autostrad w wiecznej budowie.
Cel – Zakopane – osiągnęliśmy, zgodnie z założeniami sztuki strategicznego planowania, o godz. 14.00. Ale cóż z tego, skoro nawigacja okazała się tak jakby trochę kapkę „do bani”. Zajechaliśmy za daleko. Co prawda niezbyt dużo, ale zawracanie autokarem na wąskich i krętych górskich drogach jest już wyższą sztuką jazdy. Za kierownicą mieliśmy jednak mistrza. Zakwaterowanie przebiegło też nadzwyczaj gładko i sprawnie, a gaździna z chęcią za jedyne 48 złotych od osoby udostępniła nam dach nad głową i miskę strawy. Wyżywienie było znakomite, każdy najadał się do woli i na zapas, można było również zrobić sobie kanapki na górskie wyprawy. Pokoje też niczego sobie: każdy z balkonem, toaletą i prysznicem oraz telewizorem i wifi. Atmosfera między uczestnikami była znakomita, gdyż Czterej Aniołowie czuwali nad nami.
Poznawanie stolicy polskich Tatr rozpoczęliśmy od razu po obiadokolacji. Nie patrząc na zmęczenie co niektórych podróżników, ruszyliśmy na Krupówki. Szliśmy, szliśmy i szliśmy…, nogi odmawiały już nam posłuszeństwa, a Krupówek jak nie było, tak nie ma. Na całe szczęście jakiś „uczynny” góral, gdy tylko zobaczył nasze dutki, zaproponował, że podwiezie nas. Oczywiście skorzystaliśmy. Do miejsca zakwaterowania wróciliśmy we wczesnych godzinach nocnych (cokolwiek by to znaczyło) pod czujnym okiem opiekunów. Nadmieniam, iż przed każdym wyjściem i po nim miało miejsce bardzo dokładne liczenie wszystkich uczestników – każdy musiał przejść przez tak zwana bramkę. Wizyta na reprezentacyjnej ulicy Zakopanego była jednak tylko preludium do tego, co nas czekało na drugi dzień.
Piątek, śniadanie godz. 7.30, 8.15 wyjazd z uroczą panią przewodnik nad Morskie Oko, a następnie forsowny marsz pod górę niecałe 9 km. Bagatela! Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że to wyjątkowo nudne zajęcie, tak iść i iść. Nic bardziej mylnego. Po pierwsze, przewodniczka opowiadała nam bardzo wiele ciekawych historii, przekazywała praktyczne rady dotyczące zachowania się w górach, informowała o wyjątkowych postaciach, związanych z polskim taternictwem… Czy na przykład wiecie, dlaczego jeden z górskich wodospadów nosi nazwę Wodogrzmotów Mickiewicza, pomimo że nasz wieszcz nigdy w Tatrach nie był? Warto to sprawdzić! Po drugie, miłośnik „piszpantówki” usiłował wszelkimi sposobami zwrócić na siebie uwagę pani przewodnik, co czasami wywoływało salwy śmiechu wśród uczestników. Było ciężko, wesoło i ciekawie. Trudy wspinaczki wynagrodził nam cel wyprawy – Morskie Oko. Jest to jedno z najpiękniejszych polskich jezior. Położone w Dolinie Rybiego Potoku na wysokości 1395 m n.p.m. ma powierzchnię prawie 34 hektarów. Początkowo tatrzańscy górale nazywali je Rybim Stawem ze względu na to, że jest jednym z dwóch górskich jezior zarybionych w sposób naturalny. Po niespełna godzinnym odpoczynku ruszyliśmy w drogę powrotną. Upłynęła nam ona szybko, chłopcy z klasy sportowej postanowili urządzić sobie przebieżkę w dół, a zmęczony wspinaczką miłośnik „piszpantówki” zrezygnował z adoracji przewodniczki. Po przyjeździe do Zakopanego podziwialiśmy jeszcze Wielką Krokiew oraz wjechaliśmy wyciągiem krzesełkowym na górę Szymoszkowa, z której rozciągał się przepiękny widok na panoramę Tatr oraz Zakopane.
Trzeci dzień wyprawy upłynął pod znakiem pożegnań z Tatrami. Krótka wizyta na bazarze (pamiątki przecież trzeba kupić, hej!) niedaleko Krupówek uwieńczyła naszą przygodę z Zakopanem. Chętni, w stosunkowo niewielkiej liczbie, udali się jeszcze na zwiedzanie najstarszego kościółka w Zakopanem oraz zabytkowego cmentarza na Pęksowym Brzyzku. Pochowani są na nim wybitni przedstawiciele polskiej kultury, min. odnaleźliśmy groby Kazimierza Przerwy-Tetmajera, Kornela Makuszyńskiego (tego od Koziołka Matołka), Władysława Orkana, Witkacego, Władysława Hasiora, Stanisława Marusarza i Bronisława Czecha (znakomici polscy narciarze) i oczywiście legendarnego polskiego bajarza – Sabały.
Przez cały czas wyprawy towarzyszyła nam znakomita pogoda. Słońce radowało nas swoim ciepłem (choć porankami mróz sięgał -10oC). Powrót, z przerwą na bardzo syty obiad, upłynął w „śpiewającej” atmosferze, a dodatkową, niezaplanowaną atrakcją wycieczki, były, zaobserwowane przypadkowo na stacji w Biłgoraju, nocne wyścigi samochodowe młodzieniaszków w podrasowanych nieco autach. Do Hrubieszowa dotarliśmy o godz. 22.00. I to by było na tyle, hej!
rosz
fot. ZS nr 3