Ledwo otrząsamy się z koszmaru katyńskiego, w którym zginął Prezydent Rzeczpospolitej Lech Kaczyński z żoną Marią i wieloma wielkimi ludźmi polskiej sceny politycznej, a konstytucja nakazuje zacząć kampanię prezydencką.
Kampanię, która zapowiada się na wyjątkowo niemiły okres. Obawiam się, że kandydaci będą klasyfikowani tylko w jednej kategorii – tych, którzy wierzą, że katastrofa pod Smoleńskiem była nieszczęśliwym wypadkiem i zbiegiem okoliczności i tych, dla których to wina osób z zewnątrz, wręcz morderstwo czy zamach stanu.
Na chwilę obecną nikt nie może powiedzieć jednoznacznie, co było przyczyną katastrofy i pewnie długo to będzie niemożliwe. Programy telewizyjne i prasa są jednak pełne insynuacji, że to mógł być zamach, choć na razie na tę tezę nie ma najmniejszych dowodów.
Dwa najbliższe miesiące zapowiadają sie więc, jako czas tych, co wierzą i nie wierzą, a kandydaci będą się oskarżać o wszystko co najgorsze. Boję się, że ta tragedia zamiast ludzi zbliżyć, to ich poróżni jeszcze bardziej. Jedyna szansa na normalną politykę, to gdyby dwie największe partie PiS i PO wystawiły jednego kandydata, który zapobiegłby wojnie na najcięższe argumenty. Tylko szansa na to jest, jak myślę, bliska zeru. A więc, jak powiedział Alfred Hitchcock – „Film musi zacząć się od trzęsienia ziemi a potem napięcie powinno rosnąć”.
I taka zapowiada się ta kampania prezydencka. Ciekawe, kto ją wygra? Polska liberalna czy Polska konserwatywna? A może po prostu Polska szczęśliwa? Wyjaśnienie – 20 czerwca albo 4 lipca.
Mateusz Pobłocki