19 kwietnia 2024

Granica: Polska wydaje najwięcej wiz, bo sztucznie zawyża statystyki. A rzecznik MSZ nie odpisuje na maile

W ostatnich dniach przez media przetoczyła się sensacyjna wiadomość. Jak pisze Wyborcza i Rzeczpospolita, opisywany przez portal „Port Europa” skandal wizowy w polskich konsulatach na Białorusi to prowokacja wywołana przez białoruskie KGB, aby zdyskredytować polskie MSZ w przeddzień listopadowego szczytu Partnerstwa Wschodniego. W rzeczywistości jest dokładnie na odwrót, a postawiona teza o „prowokacji białoruskich władz jest absurdalna.

Dlaczego absurdalna? To proste: bo identyczne problemy z uzyskaniem polskiej wizy Schengen występują w polskich konsulatach na Ukrainie, o czym w wyczerpujący sposób pisze chociażby dr Marek Porzycki oraz lwowski bloger Orest Zub. Identyczne problemy występują w polskim konsulacie w Obwodzie Królewieckim, z którym rząd Donalda Tuska ma świetne relacje. Jaką tezę teraz postawimy? Cały świat uwziął się akurat przeciwko polskim konsulatom, w tym również władze wspieranej przez nas Ukrainy? Dlaczego w takim razie problemów z uzyskaniem wizy nie ma w konsulatach Litwy, Łotwy, Finlandii czy Słowacji?

Słowacy dają wizy pięcioletnie, Polacy – tylko roczne

Już ponad połowa tych mieszkańców ukraińskiego Zakarpacia, którzy wyjeżdżają za granicę, ma w swoich paszportach wizy pięcioletnie, wydane przez słowacki konsulat w Użhorodzie. Słowaccy konsulowie postanowili wykorzystać możliwości, jakie daje zliberalizowany kodeks wizowy Schengen i wydawać Ukraińcom maksymalnie dużo wiz pięcioletnich lub trzyletnich. Warunek jest jeden: trzeba wykupić w biurze podróży wycieczkę w słowackie Tatry (lub inne turystyczne miejsce na Słowacji) na co najmniej 5 dni i mieć pozytywną historię wizową. Jedziesz z biurem podróży na tydzień, a wizę dostajesz od razu na pięć lub trzy lata. I przez te pięć lat słowackie (i polskie, litewskie, francuskie) konsulaty mają już z tym obywatelem spokój, do 2018 roku nie będzie on potrzebował kolejnej wizy i będzie mógł podróżować po niemal całej Unii (bez Wielkiej Brytanii, Rumunii, Bułgarii i Chorwacji) na podstawie tej raz uzyskanej wizy długoterminowej.

Dodajmy, że kiedy tylko pocztą pantoflową rozeszły się wieści o tych praktykach słowackich konsuli, wielu Ukraińców postanowiło „zaryzykować” i wykupić sobie taką tygodniową wycieczkę do Smokowca. „Zaryzykować” dlatego, że ta polityka wydawania wiz pięcioletnich nie została przez Słowację ogłoszona oficjalnie, gdyż mogłoby to spotkać się z niezadowoleniem np. Francji. Ale praktyka jest taka: wykupując wycieczkę na tydzień, co trzecia osoba dostaje wizę od razu na pół roku lub rok, co trzecia – na trzy lata i kolejna co trzecia osoba – wizę pięcioletnią. Oczywiście te proporcje podajemy w przybliżeniu. Jednym słowem, taka loteria. Ale nawet w tym najgorszym wariancie termin wizy jest o wiele dłuższy, niż termin deklarowanego pobytu. Ale coś za coś: musisz wykupić tę wycieczkę w Tatry, wydać na to równowartość tysiąca złotych i rzeczywiście tam pojechać. A w nagrodę dostajesz nie tylko fajne wakacje (ale drogie, bo Słowacja jest droższa od Polski), ale też bonus w postaci dużej szansy otrzymania pięcioletniej lub trzyletniej wizy słowackiej ważnej na prawie całą UE, a w najgorszym wypadku wizy rocznej lub półrocznej.

Słowacy dobrze to wymyślili: po wprowadzeniu euro w 2009 roku ich kraj stał się zbyt drogi dla zagranicznych turystów i słowackie Tatry nagle straciły 2/3 gości, również na korzyść polskiego Zakopanego. Gdyby nie ten „bonus wizowy”, większość Ukraińców nawet by na ofertę wycieczki w Tatry nie spojrzała. Za drogo, lepiej i taniej pojechać do Polski, na Węgry czy nawet do Austrii. Dzięki nieoficjalnemu „bonusowi wizowemu” słowacka branża turystyczna mogła choć trochę odbić sobie załamanie, spowodowane wprowadzeniem euro po zbyt mocnym kursie. A Ukraińcy też umieją kalkulować: zamiast płacić 100 euro pośrednikom wizowym i starać się o polską wizę półroczną, miesięczną lub roczną, lepiej wydać te 400-500 euro, pojechać na „glamurną” wycieczkę do czterogwiazdkowego słowackiego hotelu i jako bonus dostać wizę wielokrotną ważną pięć lub trzy lata.

Dla Rosjan wszystko, dla Ukraińców i Białorusinów – problemy 

Spójrzmy trochę dalej na północ. Czy słyszeli państwo o tym, by problemy z uzyskaniem unijnej wizy mieli Rosjanie? Gdzie nie pojedziesz, do Hiszpanii, Włoch, Anglii czy Grecji, Rosjan jest pełno. Dlaczego? Bo Rosjanie z Moskwy i Petersburga nie wiedzą, co to problemy wizowe, opisywane przez nasz portal. Unijne konsulaty w Moskwie i Piterze bez problemu dają Rosjanom wizy pięcioletnie czy choćby dwuletnie, bez żadnych pośredników i centrów wizowych. Również mieszkańcy Obwodu Królewieckiego są uprzywilejowani, gdyż mogą jeździć do Gdańska czy Wilna bez wiz, na podstawie odrębnych umów. A Ukraińcy, mimo prounijnego kursu ich kraju, niech spadają, czekają w gigantycznych kolejkach i płacą haracze pośrednikom. Wszak polskie MSZ tyle razy deklaruje, że Ukraina to dla Polski strategiczny partner i powinna mieć europejską perspektywę, więc to powinno Ukraińcom wystarczyć.

Bardzo liberalnie do kwestii wydawania wiz Schengen podchodzi też konsulat Finlandii w Petersburgu. Wydawanie Rosjanom wiz pięcioletnich czy choćby dwuletnich jest tu standardem. Podobnie liberalne podejście ma Łotwa, która oprócz tego praktycznie „sprzedaje” prawo stałego pobytu. Wystarczy, by Rosjanin czy Białorusin kupił na Łotwie nieruchomość (wcale nie tak drogą, można na kredyt i na wynajem) – i już można uzyskać stały pobyt w UE i zapomnieć o wszelkich wizach. 

W efekcie, mieszkańcy Petersburga i okolic, Pskowa, Moskwy i wielu innych rosyjskich terytoriów są już praktycznie zintegrowani z Unią i nie muszą się przejmować żadnymi wizami, w przeciwieństwie do mieszkańców Lwowa, Łucka czy Grodna. Rosjanie z Petersburga bez problemu uzyskują bowiem w fińskim, szwedzkim, niemieckim czy łotewskim konsulacie wizę roczną, po jej zakończeniu – dwuletnią, a gdy ona się skończy – pięcioletnią. Wszystko zgodnie z algorytmem zatwierdzonym przez UE, który w teorii powinien działać również w odniesieniu do polskich konsulatów wydających wizy Ukraińcom i Białorusinom. Z tą różnicą, że konsulaty Niemiec, Finlandii i Szwecji w Rosji się do tej liberalnej zasady stosują, a polskie konsulaty na Białorusi i Ukrainie – nie, tłumacząc to rzekomymi ograniczeniami z Brukseli, co oczywiście jest mitem.

Polska Chrystusem Narodów? Według polskiego MSZ – właśnie tak!

Opisane liberalne praktyki konsulatów słowackich, fińskich czy litewskich mają jednak pewien „niekorzystny” dla tych krajów efekt: to źle wygląda w statystykach. Weźmy za przykład statystycznego przedstawiciela petersburskiej klasy średniej. Człowiek ten w 2008 roku wyrobił sobie w fińskim konsulacie wizę pięcioletnią, w 2013 roku kolejną wizę pięcioletnią i ma z wizami spokój do 2018 roku. W ciągu dziesięciu lat musiał pojawić się w fińskim konsulacie tylko dwa razy. A jak to wygląda w przypadku przeciętnego lwowianina, który z różnych względów musi czy chce często podróżować do Polski? Za każdym razem dostaje wizę ważną jedynie miesiąc, pół roku lub w porywach rok, bo dłuższych wiz polskie konsulaty praktycznie nie wydają. W ciągu tych dziesięciu lat taki lwowianin czy mieszkaniec Mińska może pochwalić się pokaźną kolekcją polskich wiz Schengen, których może być w paszporcie nawet 20 lub więcej.

Kto jest w tej sytuacji bardziej liberalny w sprawach wizowych: konsulat Finlandii czy konsulat Polski? Fiński konsulat wydał tylko dwie wizy (pięcioletnie), polski – aż dwadzieścia (krótkoterminowych). To stąd właśnie biorą się te imponujące (?) statystyki, którymi na każdym kroku chwali się polskie MSZ i konsulaty. „Polska wydaje najwięcej wiz w Europie, jak śmiecie mieć do nas w tej sytuacji jakiekolwiek pretensje!”. A w jaki sposób pompuje się te statystyki, tego już nie obeznany z tematem człowiek nie jest w stanie stwierdzić, a więc propaganda MSZ trafia na podatny grunt.

W tej sytuacji nasuwa się pytanie: po co MSZ to sztuczne nabijanie statystyk? Osobiście mam kilka przypuszczeń na ten temat. Ale generalnie można to sprowadzić do jednej tezy: Polsce (a raczej biurokratom z MSZ i zaprzyjaźnionych think-tanków) potrzebny jest ten argument „my wydajemy milion wiz, a Finowie tylko sto tysięcy” (przykładowo), aby w ten sposób podkreślić wyjątkową rolę Polski w kreowaniu unijnej polityki wschodniej. „Wydajemy aż milion wiz, więc to nam należy dać pieniądze na demokratyzację Białorusi”. „Wydajemy aż milion wiz, więc to właśnie Polak powinien objąć ważne i prestiżowe stanowisko unijne związane z polityką wschodnią”. „Wydajemy aż milion wiz, więc to polski punkt widzenia w sprawach Wschodu powinien być uwzględniony, a nie niemiecki”. „Wydajemy aż milion wiz, więc powinniśmy powołać kolejny fundusz grantowy na rzecz europeizacji Białorusi, z którego będą korzystać liczne polskie organizacje pozarządowe i think tanki, specjalizujące się w tematyce wschodniej”. I tak dalej, do znudzenia.

Jak pokazuje doświadczenie, ten właśnie argument, powtarzany przez MSZ jak mantrę, czyli „Polska wydaje najwięcej wiz w Europie”, robi na wszystkich wrażenie i rzeczywiście działa. Tym bardziej, że nikt nawet w Polsce nie wnika w to, w jaki sposób są pompowane te statystyki wizowe – a co tu dopiero mówić o Zachodzie!

Zejdźcie na ziemię!

Analizując ostatnie doniesienia prasowe w sprawie rzekomej „prowokacji białoruskiego KGB, która chce zdyskredytować polskie MSZ”, na usta ciśnie się tylko jeden komentarz. Ludzie, zejdźcie na ziemię i trochę ochłońcie. Obie strony, czyli białoruski reżim i polski MSZ, są siebie warte. Rzekomi przedstawiciele białoruskiego reżimu zarzucają polskim konsulom korupcję, a polskie MSZ oczernia białoruskich partnerów w celowym sprowokowaniu skandalu wizowego, by „szkalować Polskę”. A rzeczywistość jest taka, że i jedno i drugie oskarżenie to bzdura.

Absolutną bzdurą są wszelkie sugestie, iż przyczyną problemów wizowych jest to, że ktoś z polskich konsulów bierze w łapę. Nie, jest jeszcze gorzej: nasze MSZ jest na tyle nieudolne, że nawet nie potrafi zrobić tak, by te nielegalne opłaty za pośrednictwo wizowe trafiały w polskie ręce. Kokosy na tych hakerskich atakach robią białoruscy i rosyjscy pośrednicy – i wcale niekoniecznie powiązani z „reżimem Łukaszenki”. Polscy konsulowie i ich ludzie, nawet gdyby chcieli, nie mają z tego ogromnego strumienia pieniędzy absolutnie nic i doszukiwanie się tu korupcji to po prostu zły trop. Przyczyna patologii wizowych jest inna – jest to opisane już wcześniej sztuczne pompowanie statystyk wizowych, aby MSZ mógł osiągnąć określone cele polityczne.

Ale równie absurdalne jest szukanie w tym wszystkim rzekomej zmowy białoruskiej władzy, która rzekomo chce oczernić Polskę. Takie insynuacje może wymyślić tylko ktoś, kto nigdy nie był na Białorusi, nie zna języka i realiów tego kraju i funkcjonuje według czarno-białych schematów: zły Łukaszenka i dobra Polska. Otóż muszę Państwa zmartwić: świat nie jest czarno-biały. Cynicznych cwaniaków, którzy chcą po prostu dobrze żyć dzięki unijnym grantom skierowanym na demokratyzację Białorusi, nie brakuje i w Polsce, w tym również wśród naszych dyplomatów i analityków. Z drugiej strony, w białoruskiej administracji państwowej nie siedzą sami łukaszyści. Większość białoruskich urzędników, dyplomatów i funkcjonariuszy to ludzie, którzy swoje całkiem prozachodnie poglądy mają, ale się z nimi nie afiszują i uczciwie pracują w strukturach obecnego państwa, wiedząc że i tak nic nie mogą zmienić. I w większości przypadków białoruska administracja bardzo sprawnie współpracuje z polską administracją, czego doskonałym przykładem jest współpraca między Województwem Podlaskim a jej białoruskimi sąsiadami. 

Wszystko bardzo dobrze działa aż do momentu, kiedy jakiś wysoko postawiony człowiek w Warszawie lub Mińsku nie zdecyduje upolitycznić tej sytuacji i zaognić wzajemne relacje. To czystej klasy populizm, ale skuteczny, bo zrzucić winę na „złego Łukaszenkę” jest bardzo łatwo. Bo i jak tu oponować – Łukaszenka jaki jest, każdy widzi, więc trudno bronić stronę białoruską. „Nie stoisz murem za polskim MSZ, nagłaśniasz nieprawidłowości przy wydawaniu polskich wiz – przypniemy ci łatkę łukaszysty, a wszyscy przyklasną, bo przecież Polacy przyzwyczaili się patrzeć na relacje z Białorusią w czarno-białych kategoriach” – pomyślano widocznie w MSZ.

Panie rzeczniku Bosacki, proszę odpisać w końcu na moje zapytania prasowe!

Jak podejrzewam, do grona łukaszystów zostałem zapisany przez rzecznika MSZ również i ja. I nie ma tu znaczenia fakt, iż ze względu na moją działalność dziennikarską i propagowanie języka białoruskiego zostałem w latach 2006-2011 objęty pięcioletnim zakazem wjazdu na Białoruś. Nawiasem mówiąc, w tym czasie wielokrotnie zwracałem się do polskiego MSZ z prośbą o interwencję u władz Białorusi w tej sprawie, co jest obowiązkiem polskiej dyplomacji, która powinna dbać o interesy swoich obywateli. Niestety, nie tylko nie otrzymałem wówczas żadnej pomocy, ale po prostu moja sprawa została kompletnie zignorowana.

Ale wróćmy do istoty sprawy. Dziennikarzem jestem od 2005 roku, od sierpnia 2006 do dziś jestem korespondentem zagranicznym kijowskiego tygodnika „Dzerkało Tyżnia” w Polsce i Słowacji. Przez te 8 lat niezliczoną ilość razy kontaktowałem się mailowo z biurem rzecznika prasowego MSZ. I zawsze (z jednym wyjątkiem za czasów PiSu) nie było najmniejszych problemów w komunikacji z tym resortem: odpowiedzi na moje zapytania prasowe otrzymywałem w ciągu kilku godzin do kilku dni, czasem gdy sprawa się przeciągała wystarczył telefon lub powtórny mail i odpowiedź jednak uzyskałem. Rzeczową czy zdawkową – to inna sprawa, ale komunikacja między nami była dość sprawna.

Tak było do czerwca 2013 roku, kiedy po raz pierwszy zadałem drogą mailową zapytanie prasowe panu rzecznikowi MSZ Marcinowi Bosackiemu w sprawie problemów wizowych. Główna kwestia – dlaczego konsulaty nie wydają wiz pięcioletnich i dlaczego w odpowiedziach na interpelacje poselskie MSZ nie ustosunkowuje się do kwestii wydawania lub niewydawania wiz pięcioletnich, a jedynie pisze o kwestiach zabezpieczeń technicznych przed hakerami (co jest sprawą drugorzędną).Efekt? Cisza. Zapytanie powtórzyłem, później znowu, po czym zadzwoniłem do biura prasowego MSZ z pytaniem, co z moim mailem. Odpowiedź? Nie dotarł, proszę napisać jeszcze raz, może tym razem na inny adres (tu adres podany przez panią z biura prasowego). Wysłane – znów bez skutku. W końcu w drugiej połowie sierpnia wysłałem stosowne zapytanie pocztą tradycyjną, w postaci oficjalnego (papierowego) pisma. I znów nic – minęło już ponad 2 tygodnie, rzecznik Bosacki nadal udaje, że maile i pisma nie dochodzą, a problemu braku wiz pięcioletnich nie ma. Wszak wszystkiemu winni źli łukaszyści, którzy uwzięli się na Polskę i na nasze dzielne MSZ.

Mogę PR-owcom polskiego MSZ coś podpowiedzieć: strategia chowania głowy w piasek i udawania, że maile i pisma nie dochodzą jest owszem skuteczna, ale tylko na krótką metę. Całe szczęście, że od października posadę rzecznika prasowego obejmuje Marcin Wojciechowski, którego cenię za obeznanie w sprawach ukraińskich i z którym już tego lata korespondowałem w kwestii skandalu wizowego i wiz pięcioletnich. Tym niemniej nadal uważam, że urzędujący rzecznik Bosacki powinien przestać się kompromitować i odpisać na moje zapytanie, bo bajka o tym że moje maile (i pisma) raptem przestały docierać jest nie do obronienia.

 

Kuba Łoginow

porteuropa.eu

Wyraź sprzeciw wobec problemów wizowych – polub stronę naszej inicjatywy: www.facebook.com/ukrainabialorus