23 grudnia 2024

Józef Flak – hrubieszowskie wspomnienia sportowe

Komitet Organizacyjny Jubileuszu „90 lat sportu na Ziemi Hrubieszowskiej 1922 – 2012” w swoim czasie ogłosił konkurs pt. „Hrubieszowskie wspomnienia sportowe”, wśród, niestety nielicznych, swoje przeżycia sportowe związane z naszym terenem i nie tylko, przesłał Józef Flak, który jako pierwszy w pojedynkę przebiegł 100 km!

Reklamy

Hrubieszowskie wspomnienia sportowe

– Józef Flak.

Reklamy

 

Moje życie rozpoczęło się w 1945 r. we wsi Szpikołosy. Było ono nie takie łatwe, trudności polegały na szykanowaniu, podsłuchach ze strony władz. To wszystko nie napawało optymizmem. Dodatkowo wchodziła praca w rolnictwie sposobem prymitywnym. W tych warunkach wzrastałem idąc swoimi ścieżkami polnymi, jako dziecko chłopiec.

 

Wieczorem zawsze słuchałem wiadomości sportowych z radia. Myślałem, jacy to muszą być wielcy ludzie siłą i duchem. By wygrywać. Wówczas nie było jeszcze telewizji. Trafiła mi się książka o Januszu Kusocińskim „Od palanta do Olimpiady”, wielkim sportowcu i patriocie. Chodząc do podstawówki na dużej przerwie często biegałem do domu na posiłek. Był to dystans około kilometra.

Reklamy

 

Mój kolega wyjechał do rodziny do Sopotu. Tam się uczył i miał zostać człowiekiem morza. Wracał do domu rodziców na święta i wakacje. Dużo opowiadał o środowisku, w którym przebywał. Byłem ciekawy świata. Letnią porą jeździłem do Hrubieszowa rowerem na lody u Duławskiego. Trudno było nie być na meczu piłkarskim lub bokserskim. Emocjonowałem się zawodnikami Gromu, którzy dobrze boksowali a sala, gdzie stał ring w koszarach była pełna. Pamiętam nazwiska zawodników Kozielski czy Dziadek.

 

Uczęszczając już do szkoły mechanicznej w Hrubieszowie, wychowania fizycznego uczył nauczyciel p. Szeląg Lucjan, miał rękawice bokserskie w magazynku. Na lekcjach wf zakładaliśmy je i boksowaliśmy się. Wracając na inne lekcje miałem szum w głowie i nie mogłem się skupić. Po walce na prawdziwym ringu, wygrałem ten pojedynek pierwszego kroku. Postanowiłem definitywnie skończyć z boksem. Po latach p. Marian Bizior powiedział – „miałbyś sukcesy w tym sporcie”.

 

Po założeniu koła LZS w Szpikołosach, wiosną 1961 r. wybrałem się na Powiatowe Biegi Przełajowe. Biegłem 1000 m wygrałem ten dystans z dużą przewagą. Tak się rozpoczęła moja przygoda z lekką atletyką. Otrzymywałem za dobre miejsca dyplomy, drobne nagrody. Miałem już swoje dresy, kolce, koszulkę oraz trampki z Rady Powiatu LZS w Hrubieszowie.

 

Inspirowali mnie wówczas na bieżni Bogusław Plebański z Zamościa, Andrzej Kulczyński z Hrubieszowa, Stefan Tomaszewski, byli dobrzy i skuteczni. Z Lublina Wawszczak, Bata, Boryc na długich dystansach. Chciałem im dorównać. Biegałem na treningach wieczorami po łąkach, ścieżkach leśnych. Tymi osiągnięciami zainteresował się ojciec. Częste wyjazdy na zawody, były nie do przyjęcia.

 

Będąc w szkole w Hrubieszowie znał nauczyciela Charkowskiego, z którym rozmawiał o moich wyczynach. Podobno doszli do porozumienia, że to będzie szkodzić zdrowiu. W efekcie zostanę kaleką. Ojciec powiedział to już jest koniec ze sportem, jak też ze szkołą. Tutaj masz warsztat pracy na roli. Wszystko zniszczył i spalił. Był to dla mnie ogromny cios. Jednak już po kilku dniach dał się ubłagać. Naukę kontynuowałem i po cichu trenowałem. Nastąpił rozejm między rodzicami a mną. Do wojska jestem w domu, po wojsku mogę robić, co zechcę ze sobą.

 

Po szkole chciałem iść do pracy w FSC Lublin lub WSK Świdnik. Tam koledzy poszli już wcześniej. Trenowałem w domu więcej i dłużej, czytałem Lekką Atletykę. Coś z niej czerpałem do doskonalenia treningów. Na obozy nie jeździłem, choć miałem powołania z Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki w Lublinie. Zostałem mistrzem okręgu juniorów na 3000 m na bieżni i w przełajach. Byłem reprezentantem Lubelszczyzny w meczu z Kielcami w la.

 

W 1964 r. pojechaliśmy na Centralne Biegi Narodowe do Warszawy. Trafiliśmy na mecz Polska – RFN w lekkiej atletyce. Widziałem Krzyszkowiaka jak kończył karierę sportową. Mecz dostarczył wiele przeżyć i emocji. Zwycięstwo Badeńskiego nad Kinderem na 400 m, jak zwycięstwo Zimnego nad Norporhtem. Na 1500 m zwyciężył Witold Baran! Pamiętam w październikowy wieczór padał deszcz, wszyscy zawodnicy byli ochlapani mokrym żużlem.

 

Ja tej samej jesieni znalazłem się w wojsku w Giżycku na szkole podoficerskiej. Byłem dobry w wyszkoleniu, sport mi pomógł. Miałem dresy i sam chodziłem na zaprawy poranne. Nie było to na rękę kapralowi, ale miał polecenie od szefa w-fu, nie przeszkadzać. Wygrywałem marszobiegi, biegi w jednostce. Wiosną następnego roku pojechałem na obóz sportowy do Wesołej. Zajęcia prowadził kpt. Stanisław Ożóg (mak – wielokrotny mistrz i rekordzista Polski w biegach wytrzymałościowych). Było dobrze i wesoło, jak też i świetne wyżywienie w kasynie.

 

Po szkole w Giżycku wysłali grupę żołnierzy do Lublina. Tutaj etaty zostały rozdzielone. Więc padł wybór Włodawa, Rzeszów, Siedlce lub Hrubieszów. To był mój błąd. Bliskość domu rodzinnego pozwalała być często w nim i nie tylko? Kpt. Zalichta spytał mnie kiedyś, kto wam dał kaprala. Odpowiedziałem, matka za masło kupiła!  

 

Wiosną 1966 r. pojechałem na Mistrzostwa Polski w biegach przełajowych do Otwocka, tam porozmawiałem z trenerem biegaczy Pogoni Szczecin o pracy i startach w tym klubie. Obiecał zainteresować się tą sprawą, gdy się zwrócę.

 

Miałem czapkę Kenijkę, którą dał mi Andrzej Kulczyński, długi daszek, ciepła z nausznikami. Tejże wiosny jechałem do Lublina na trójbój wojskowy, ubrany na wyjściowo, idąc indywidualnie na obiad wojskowy założyłem na głowę tę czapkę. Zerwał mi ją z głowy oficer dyżurny, do Lublina i tak pojechałem. Po przyjeździe, afera z ową czapką. Musiałem się stawić do szefa sztabu jednostki. Tegoż roku było wyrównanie roczników i zostałem zwolniony do cywila.

 

Wiele nawyków przyjąłem od mojego opiekuna i przyjaciela Andrzeja Kulczyńskiego. Nigdy nie poddawałem się i nie pękałem.

 

Po wojsku, zaraz pojechałem do Szczecina. W stoczni remontowej otrzymałem pracę przy remontach silników okrętowych. Wstąpiłem do Pogoni sekcji la. Otrzymałem sprzęt i zacząłem biegać. W czerwcu zostałem mistrzem okręgu na 10 km. Z powodzeniem biegałem na innych dystansach. Liczono na mnie, ale nie za darmo, pracowałem dodatkowo by kupić dla siebie ortalion i noinarion. Mieć, też pieniądze dla siebie, przecież byłem sam bez rodziny i w sporcie. Jeździłem na obozy sportowe letnie i zimowe. W 1967 r. wystartowałem w Mistrzostwach Polski w maratonie, byłem najmłodszym zawodnikiem w wieku 22 lat. Zająłem 13 miejsce z czasem 2.53,00 godz. Sport dał mi wiele, nauczył pracy, wytrzymałości i pokory.

 

Dzięki odwadze i nogom milicja nie schwytała mnie w grudniu 1970 roku a byłem w centrum rewolty robotniczej. Wiele ucierpiało z wydaleniem z Wybrzeża. Ci, co zginęli, głosu już nie mieli. Po tym wszystkim zmieniłem pracę w ZCh Police i zamieszkanie. Założyłem rodzinę. Trzeba było skończyć technikum. Jednak jeszcze w 1970 roku ustanowiłem rekordy życiowe na 10 000 m – 31:57,0, ½ maratonu w Magdeburgu miałem 1.12 h, wówczas ten bieg wygrałem. W maratonie 2.44:26 godz., była to Praga.

 

Postanowiłem przebiec 100 km Cedynia – Szczecin. Wcześniej dokonał tego Węgier Sekirvyla oraz Jurczyk na trasie Kraków – Poronin. Mimo, że był mistrzem Polski w maratonie w 1965 r., to z nim wygrywałem. Wszyscy sobie nie mogli wyobrazić, ja to można przebiec 100 km na raz. Ostatecznie decyzję podjął dyrektor ZCh Police. Polecił wykonać, to, co zechcę. Bieg się udał, ale było ciężko, 30 km przed końcem napoje były zimne, a był to listopad. Nogi odmówiły posłuszeństwa. Wówczas lekarz pojechał po kawę i powoli ruszyłem dalej. Tak, że tym biegiem zrobiłem sensację na cały kraj.

 

Byłem zwalniany na treningi, do szkoły, ale trzeba było z czegoś zrezygnować. Zrezygnowałem z biegania, takiego trochę prawdziwego. Kończąc technikum rodzina była już 2+3, więc trzeba było pracować, by utrzymać rodzinę. Miałem możliwość otrzymania pracy w PŻM w załogach pływających. Więc podjąłem się iść na morze, może trochę z fantazji, aby zobaczyć trochę świata i innych wyzwań. Od najniższego szczebla w pracy w maszynowni doszedłem do oficera mechanika wachtowego, kończąc kursami Wyższą Szkołę Morską. Organizowałem w wolnych chwilach życie sportowe wśród załogi. Łącznie z rozgrywkami pomiędzy statkami w obcych portach.

 

Będąc kiedyś w Gdańsku wyczytałem, że na stadionie SLA Sopot są zawody lekkoatletyczne. Pojechałem tam i osłupiałem z wrażenia, spotkałem Michała Starykiewicza, byłego szefa PKKFiT z Hrubieszowa. Po zawodach, następnego dnia spotkaliśmy się wieczorem w jego miejscu zamieszkania. Tęsknił za Hrubieszowem, mówił abym się zajął jego pogrzebem, transportem zwłok do Hrubieszowa. Wyjaśniłem mu tę kwestię, jak ja to widzę. Miał zaproszenie na uroczystości do Hrubieszowa, ale odpisał, że nie ma środków finansowych. Tę sprawę przemilczałem i podeszłem do tego z rezerwą. Pomyślałem sobie zawsze w życiu, coś się kończy. Jednocześnie, każdy jest kowalem swojego losu.

 

Od razu przed oczami stanęli mi ludzie tacy jak Andrzej Kulczyński, Lucjan Szeląg, Marek Kitliński i jego siostra Krystyna oraz inni z życia sportu i szkoły. Miłe to były dla mnie czasy, które kryły wiele znaków zapytania. Zawsze starałem się unikać spięć i konfliktów, które nigdy do niczego dobrego nie prowadziły. Zawsze znalazłem furtkę na ogromne stadiony świata, widziałem Montreal, Buenos Aires, Santosu, Porto Alegre, Monachium, tutaj odpoczywałem i miałem relaks psychiczny.

 

Anioł stróż czuwał nade mną, nie raz było ciężko na morzu, ciężkie sztormy, sytuacje na lądzie nieprzewidziane. Odchodząc na emeryturę z odznaczeniem morskim, takim Zasłużony Pracownik Morza, PŻM oraz Stella Moris.

 

Obecnie sędziuję lekkoatletykę w Policach i Szczecinie. Myślałem, że będę biegać, ale życie pisze swój scenariusz.

 

Z szacunkiem – nieczytelny podpis.

 

Wrzesień – 2012

 

Józef Flak „Delfin”                                                                                         

Police

Zachodniopomorskie  

 

PS.

Delfin z chrztu morskiego! Tak podpisałem swoją wypowiedź do wspomnień o moim spotkaniu ze sportem hrubieszowskim na 90-lecie jego istnienia w moim środowisku rodzinnym.

 



Józef Flak

(Tekst: mak)

 

– niewielkiego wzrostu, twarz owalna, skromny, powiem nieśmiały. Zafascynował go sport, szczególnie lekkoatletyka, która w jego młodzieńczym okresie była potęgą w światowej i europejskiej rywalizacji. Z zapartym tchem czytał o herosach bieżni, a w tekstach wówczas nie pisało, kto ile zarobił, kto komu świnię” podłożył. Wyczyny mistrzów tak wpływały na młodzieżowe głowy, że zaczynali ich naśladować bez względu na trudności, nawet jak widać w dalekich miejscowościach, zrobił to, też młodziutki Józek. Brakowało trenerów, więc szukali wiedzy o treningach u starszych kolegów, w fachowych pismach. Sukcesy były różne, w zależności od talentu, pomocy z klubów czy innych zrzeszeń sportowych, wytrwałości w postanowieniach, szczęściu.

Czy Józef Flak odniósł sukces? Ja uważam, że tak, ponieważ starał się zostać mistrzem. Był mistrzem województwa, startował poza granicami kraju, co w tym okresie nie było łatwe, systematycznie poprawiał rekordy życiowe, zmierzył się, szczególnie wówczas z niebotycznie długim dystansem, w szerokim swoim środowisku był i jest znany. Założył rodzinę, pracował dla kraju w nie łatwym zawodzie i nadal pracuje dodatkowo, ponieważ ambicja nie pozwala mu na … bezczynność.

Kiedy dowiedział się o konkursie „Hrubieszowskie wspomnienia sportowe” natychmiast „zdobył” do mnie telefon i zapytał czy jest to aktualne, potwierdziłem, że tak. Przesłał swoje opracowanie. Jury pracę oceniło wysoko, przydzielając Mu wyróżnienie. Pomimo, że mieszka tak daleko od Hrubieszowa przybył 8.12.2012 r. na podsumowanie, m.in., aby spotkać się ze znajomymi. Podczas uroczystości nie miałem czasu z nim za długo porozmawiać, ponieważ byłem ich współorganizatorem. Chyba był jednak trochę zawiedziony, że spotkał za mało znajomych (ale i czas szybko leci, część z nich już została powołana do najwyższej reprezentacji …), dlatego zaskoczył mnie szybki Jego wyjazd tuż po Imprezie.  Życzyłem Mu oczywiście szerokiej drogi oraz zdrowia i mam nadzieję, że ten krótki pobyt w Hrubieszowie, również z dobrej strony zostanie Mu w pamięci!

 

PS

Pamiętam, jak w gdzieś w roku, chyba 1971, Józef Flak przebywał w Hrubieszowie, a my hrubieszowscy biegacze mieliśmy trening i to biegiem do Werbkowic i z powrotem (24 km). Józek jak się dowiedział, to do nas dołączył. Pamiętam był mróz i zalegał na jezdni spory śnieg, więc trasa była trudna. Biegł z nami w pożyczonym sprzęcie. Stawka biegaczy była mocna, m.in. oprócz mnie, Henryk Lebiedowicz, Bogusław Cierech, Jan Szwiec, Wiesław Watras. Pamiętam dreszczyk emocji, jak ten trening będzie wyglądał, czy nie nastąpi próba sił, ponieważ dla nas Józef Flak to bądź, co bądź, był maratończykiem i uznanym dobrym biegaczem.

Próba sił nastąpiła w drodze powrotnej, ponieważ Józkowi w pożyczonym dresie pękła gumka i dół dresu musiał przetrzymywać rękoma. Dres ze względu na padający śnieg namókł i opadał Mu aż do kolan. Trochę został z tyłu, krzycząc do nas biegnijcie swoim tempem. Czy to była próba sił, nie wiem, ale wiem, że Józef Flak to twardziel i taki jest do dzisiaj, pomimo … pewnej nieśmiałości.

 

I jeszcze jedno, okazało się, że Józef Flak już w latach siedemdziesiątych XX wieku rywalizował w słynnym Biegu Piastów na dystansie 50 km, co potwierdza załączone zdjęcie.

 

Jako pomysłodawca konkursu dziękuję Józefowi Flakowi za przystąpienie do niego, za przybycie na jego podsumowanie oraz za związane z tym przywołane wspomnienia. Życzę zdrowia i zachęcam, Jego, jak i czytelników lubiehrubie, do …

 

… biegania!!!

 

Jeżeli …  myślisz?

– A może pobiegać?

Lecz wahasz się,

zwalcz to i szybko przebierz się w dresy.

Pokonując wstyd przed zdziwionymi spojrzeniami ludzi

oraz tylko tymczasową swoją słabość,

wyjdź na dwór i byle jak, powoli

z duszącym oddechem w piersiach przebiegnij 1 km

oraz krótko pogimnastykuj się.

Co drugi,

trzeci dzień

powtarzaj to,

aż … coś Ci podpowie,

przecież taki odcinek to jest dla mnie „pestka”!!!

Więc, dodaj stopniowo więcej.

Nigdzie nie musisz startować!

 

Lecz,

jeśli chcesz doświadczyć nowego życia

przebiegnij na treningu po pewnym czasie

2, 5, 10 km … według własnego tempa,

a później wystartuj w zawodach na

2, 5, 10 km … półmaraton

i w końcu … pokonaj

królewski dystans MARATON.

 

Zobaczysz!!!

Poczujesz własną moc i wartość

oraz wielką satysfakcję!!!

 

Chociaż – to nie będzie rekord Świata,

ani miejsce na najwyższym podium!!!

 

Opracował – Marek A. Kitliński (mak)

Na zdjęciu – Józef Flak podczas Mistrzostw Polski w maratonie Dębno 1968 r.