27 kwietnia 2024

Hrubieszowianka, jako druga Polka – dokonała trawersu Grenlandii! [ZDJĘCIA]

O Grenlandii marzyłam od lat. To było ulubione miejsce naszego bliskiego przyjaciela, który zmarł na raka. Od tamtego czasu zawsze chciałam tam pojechać, bo przecież coś musiało być w tej jego fascynacji. I nie rozczarowałam się…

Nazywam się Monika Amor-Wilkes (z domu Włosowska) i w kwietniu tego roku wyruszyłam na trawers Grenlandii.

Moją pasję do podróży i zamiłowanie do geografii zawdzięczam świętej pamięci Markowi Sądeckiemu, nauczycielowi geografii w Szkole Podstawowej nr 3 w Hrubieszowie, do której uczęszczałam. Uczyłam się także w Liceum im St Staszica, zanim rozpoczęłam studia na geografii i ochronie środowiska.

Wyprawa na Grenlandię zorganizowana była przez Australijczyka Davida Paabo z Ice Horizons i wspomagana przez Maartena Arnolli z Holandii. Tych dwóch podróżników było także inicjatorami i uczestnikami wyprawy Ewy Rzewuskiej – pierwszej Polki, która dokonała trawersu Grenlandii w 2019 roku. Więc jestem drugą Polką, która tego dokonała.

Początkowo zespół składał się z dziewięciu członków: David Paabo (Australia), Maarten Arnolli (Holandia), Peter Gregory (Singapur), Dror Vardimon (Izrael), Ronan Halpin (Irlandia), Jon Mills (Wielka Brytania), Jocelyn Turnbull (nowa Zelandia), Peter Deremaeker (Belgia) i ja – Polka od 18 lat zamieszkała w Wielkiej Brytanii.

To była piąta wyprawa Davida przez ladolod, dwukrotnie przełożona z powodu restrykcji spowodowanych koronawirusem. On był zatem odpowiedzialny za organizację pozwoleń, ubezpieczenie i gwarancje bankowe. On też podejmował kluczowe decyzje, podczas gdy Maarten był bardziej doświadczony w nawigacji i sprawach technicznych. Cały zespół miał ogromne doświadczenie w warunkach polarnych np. Ronan dopiero co wrócił z Antarktydy, a Jocelyn pracowała tam, jako naukowiec przez cztery sezony.

Wyruszyliśmy stosunkowo wcześnie w sezonie, bo 14 kwietnia i z perspektywy czasu – to była dobra decyzja. Choć było o wiele chłodniej, z temperaturami do minus 40 w nocy, nie mieliśmy problemów ze szczelinami lodowymi i pokrywa śnieżna gwarantowała dobry dzienny postęp drogi.

Byliśmy oczywiście samowystarczalni – dzieliliśmy grupowy sprzęt między sobą tj. namioty, paliwo, palniki, zapasowe narty, wiązania – tak, że każdy coś miał w swoich saniach. Można się spodziewać, że nie był to równy podział. Ważąc 50 kg, moje sanie były od początku ode mnie cięższe, co dało mi znać już w połowie pierwszego dnia, gdy pokonywaliśmy trasę przez lodowiec. Tu mogłam liczyć na pomoc ze strony zespołu tak, aby nikt nie zostawał w tyle.

Trasa przez lodowiec od strony Kangerlussuaq była dość skomplikowana, ale dzięki wcześniejszemu doświadczeniu chłopaków, byliśmy w stanie ją pokonać w ciągu dwóch i pół dnia. Niestety, w tym samym czasie, jeden z członków doznał kontuzji pleców i w piątym dniu podjął decyzję o ewakuacji.

Spaliśmy w namiotach po 3 osoby, początkowo w tym samym składzie, ale od dnia ósmego zaczęliśmy mieszać współlokatorów tak, aby każdy miał szansę się poznać. Ja i Jocelyn (jako dwie kobiety), byłyśmy zawsze razem, tylko trzecia osoba nam się zmieniała. Namioty rozkładaliśmy sami (wszystko działo się z wojskową precyzją, bo w tych warunkach nie ma miejsca na błędy – szybko można się wyziębić!) i wymienialiśmy się obowiązkiem obsługi palników i codziennego topienia śniegu.

David był w stałym kontakcie ze swoim bratem przez telefon satelitarny, więc z góry wiedzieliśmy o zmieniającej się pogodzie. Pod koniec dnia siódmego zatrzymaliśmy się wcześniej, aby zbudować śnieżną ścianę w oczekiwaniu na burzę i wiatr. Noc była wietrzna i taka pogoda trwała do rana, ale zdecydowaliśmy się iść dalej wierząc, że najgorsze za nami. Jednak w ciągu dnia wiatr stawał się coraz silniejszy i widoczność była bardzo ograniczona. Po czterech godzinach walki zdecydowaliśmy się założyć obóz. I zbudować kolejną ścianę śnieżną. Takie zadanie w czasie burzy śnieżnej nie jest łatwe, ale bez ściany namioty nie miały by szans. To był wspólny wysiłek i walka z żywiołem. Po paru godzinach mieliśmy bezpieczny obóz, choć paru członków odniosło małe obrażenia.

Niewątpliwie, dojście do stacji wczesnego ostrzegania w dniu jedenastym było dużym zastrzykiem optymizmu. Udało nam się wejść do środka i pozwiedzać opuszczone sypialnie, bar, kuchnie i spiżarnie. Dror miał w saniach dwukilowe ciasto z bakaliami, które zjedliśmy w kopule radarowej, a Jon otworzył swoją butelkę whisky. Do Isotoq zeszliśmy 8 maja, 25 dni po starcie.

Dla mnie ta wyprawa była wielkim przedsięwzięciem, fizycznie i psychicznie – czasem było ciężko, ale nie było myśli o poddaniu się . Były dni, w których walczyliśmy ze sastrugami, czy silnym wiatrem i postęp był ograniczony, ale jak tylko rozstawiliśmy namioty, czuliśmy się rozluźnieni i gotowi na następne wyzwanie.

O Grenlandii marzyłam od lat. To było ulubione miejsce naszego bliskiego przyjaciela, który zmarł na raka. Od tamtego czasu zawsze chciałam tam pojechać, bo przecież coś musiało być w tej jego fascynacji. I nie rozczarowałam się. W 2017 przeszłam Arctic Circle Trail i pojechałam też na punkt 660, gdzie 5 lat później zaczęła się nasza wyprawa. Poza tym, interesuję się zmianami klimatu i chciałam na własne oczy zobaczyć, jak to wpływa na masę lodową. Zbierałam fundusze, aby zofsetować węgiel, który ta wyprawa spowodowała. W jej czasie nauczyłam się bardzo dużo na ten temat od Jocelyn, która na codzień jest naukowcem zajmującym się gazami cieplarnianymi. Ja pracuję, jako analityk danych, ale sentyment i ciekawość tematu została mi po studiach.

Zawsze jestem aktywna i lubię wyzwanie. Przed pandemią uprawiałam triathlon i ukończyłam Ironmena na Florydzie w 2019 roku. Warto wspomnieć, że musiałam się najpierw nauczyć pływać! W przeszłości, wraz z moim mężem, wspinaliśmy się w Alpach i innych kluczowych skałach Europy; przeszliśmy Annapurna circuit i próbowałam zdobyć Mera Peak w Himalajach. W przygotowaniu na Grenlandię trenowałam na nartach we Włoszech, Francji i Norwegii.

Na razie nie robię dużych planów na przyszłość, chce trochę ochłonąć po tej wyprawie, choć ciągnie mnie bardzo w polarne i lodowe okolice. Podczas wyprawy doznałam małych obrażeń, znanych wśród polarników, jako “polar thigh” – polarne udo (mieszanka lekkiego odmrożenia z nieustannym tarciem), więc powoli wracam do pełnej formy.

Jako weekendowy plan na wakacje pojadę rowerem z Lands End do John O’Groats – trawers wyspy brytyjskiej z południa na północ o długości 1400 kilometrów.

­

Monika Amor-Wilkes

­

Artykuł o wyczynie Moniki Amor-Wilkes na redbull.com »

­

Zdjęcia: Maaretn Arnolli, Dror Vardimon, Monika Amor-Wilkes


Zobacz też:

Matylda Bień Mistrzynią Europy! [ZDJĘCIA]

Matylda Bień Mistrzynią Europy! [ZDJĘCIA]